No to skrobię...
Przyjechaliśmy (Andrzej, Zosia i ja) na miejsce w środę wieczorem i od razu na rozruch piękna burza - pioruny grzmoty i te sprawy. Po godzinie znowu ładnie. Tak było jeszcze w czwartek i piątek. Do wieczora śliczna pogoda i upał ponad 30 stopni potem totalna zlewa z gradem włącznie. Korzystając z pogody machnęlśmy kilka kółek po okolicy. W nocy z piątku na sobotę przyplątał się nad Bad Goisern paskudny front atmosferyczny. No i zaczęło się.
0400 - pobudka, szybki prysznic, zassanie przygotowanych wieczorem kanapek, hop na rower i jazda na start. Po drodze "przechwyciłem" jeszcze Jurka Pleskota (dojechał dzień później) - też atakował dwie stówy. Deszcz leje jak z cebra, a na starcie pnad pięciuset podobnych nam ...
0500 - ruszamy, Jurek zapalił z czubem, nawet nie próbowałem Go gonić, pierwsze 10 km to podjazd - asfalt, potem szuter, potem mosteczek, potem trochę z buta, potem troszkę zjazdu, znowu w górę i na niespełna dwudziestym km bufet. Do tego momentu było cacy - nawe myślałem, że jestem za ciepło ubrany. Ale nieeee...
Dalej było tylko gorzej czyli coraz zimniej, coraz bardziej mokro i coraz bardziej ślisko. Do końca już się nie rozgrzałem. Tak się tułałem po trasie przez ponad 11 godzin. Na jednym z punktów kontrolnych przyskoczył do mnie facet z obcęgami i wrzeszcząc coś o końcu wyścigu obciął mi chipa. No to myślę - wywalili z trasy bo za bardzo się ślimaczę. Ale nieee...
Jeszcze wieczorem patrzę na listę wyników i co widzę - co prawda na przedostatnim miejscu ale zostałem sklasyfikowany

Zeby było weselej to w pierwszej setce

- bo drugiej nie było
Co orgi zrobiły z wyścigiem tego do końca nie wie nikt. Sądząc po tym jak mnie potraktowali to zdjęli wszystkich z trasy pomiędzy drugim, a trzecim punktem kontrolnym i sklasyfikowali wg czasów na drugim. Nie wiem jakie mieli ustawione limity bo wszystkie ustalenia przedstartowe wzięły w łeb. Ludzie wycofywali się masowo z powodu wychłodzenia lub znięchęcenia.
Pierwszy raz w życiu doprowadziłem się do stanu w którym proste czynności stały się poważnymi wyzwaniami. Żeby wyjąć batona z kieszonki musiałem się zatrzymać. Skrócenie linek w hamulcach i ich regulacja zajęło mi chyba 15 minu (normalnie 2). Obsługując manetki zamiast przemarznietych kciuków musiałem używać nadgarstków.
Krótko mówiąc - najkoszmarniesze 138 km jakie w życiu przejechałem, przewyższenia 4500m, temperatura śrenia 7 min 3 max 14 stopni, średnia prędkość 12,7 km/h

do tego stale padający deszcz
Ale żeby nikogo nie zniechęcać do wyjazdu w przyszłym roku kilka fotek okolicy.