Wstęp, czyli jak uległem złym wpływom
Jakiś czas temu wymyśliłem sobie chytry plan. Plan był taki, żeby wejść na Elbrus z jakąś zorganizowaną grupą. Tylko zamiast lecieć tam samolotem, chciałem pojechać na motocyklu. Pierwszym krokiem do realizacji planu, było zapisanie się na kurs prawa jazdy. Robienie prawka się przeciągało. Najpierw wyjazdy służbowe, potem zima, potem znowu wyjazdy. Zrobiło się za późno na organizowanie wyprawy w tym roku. Zresztą jak się okazało, to nie był dobry rok na zdobywanie Elbrusa. Zamachy, odwoływane wyjazdy itp. Tymczasem Łukasz planował wakacje na półwyspie Kolskim. Bardzo to przeżywał i w kółko o tym mówił w pracy. Nie pytałem, czy mnie zabiorą, bo uznałem, że to wyprawa dla zaawansowanych. Jednak pewnego dnia Łukasz zapytał "Barto, a może pojedziesz z nami?" W efekcie 20.05 odebrałem prawko i zacząłem jeździć na Trampku. 4 tygodnie później wyruszyliśmy ku przygodzie.
Dzień 1 (23.06.2011) - Polska, Litwa, Łotwa
Wyjechaliśmy z Warszawy koło 7:30 w składzie:
MTBiker - BMW G650X Challenge - Nurek trimixowy, rowerzysta, osobnik który sam o sobie pisze "nic nie poradze na to że, na motocyklu nie umiem jezdzic ale lubie". Część tego, co o sobie pisze jest jawnym kłamstwem
Jurek - KTM 690 Enduro R - Doświadczony w jeździe terenowej, wspólnie z Łukaszem jeżdżący przez różne nieprzejezdne miejsca
Bartek - Honda Transalp XL650V - Piszący te słowa. Może i doświadczony, ale na pewno nie w jeździe na motocyklu
Najpierw pojechaliśmy krajową 8. Gdy skończyła się dwupasmówka, zaczęły się schody. Chłopaki się nie obijali tylko łykali kolejne TIRy i autobusy. Starałem się nadążać. Różnie to wychodziło. Zjazd na mniej uczęszczaną drogę na Łomżę, przyjąłem z radością.
Na stacji benzynowej w Suwałkach miał dołączyć do nas czwarty uczestnik wyprawy. Stoimy i się rozglądamy. Podjechał jakiś gość na sportowym moto - nie, to na pewno nie ten. Niedługo potem pojawił się
Zbyszek - BMW R1200GS - Najcięższy motocykl, 3 potężne kufry z tyłu, 2 dodatkowe sakwy z przodu, najbardziej szosowe opony. Przejechane na motocyklu ponad 90 tys km w różnych zakątkach świata.
Plan zakładał, że najpierw mamy szybko dojechać na Kolski a dopiero tam i w drodze powrotnej będziemy zwiedzać, oglądać i jeździć bocznymi drogami. Pogoda dobra, humory dopisują. A5, A6 i Litwa za nami. Po przejechaniu mniej więcej połowy Łotwy, gdy przebieg dzienny zaczął zbliżać się do 700km uznaliśmy, że wystarczy. Skręciliśmy w szutrową drogę w kierunku, gdzie na mapie znajdowało się jezioro. Bardzo sympatyczni gospodarze pozwolili rozbić się u nich na łące nad jeziorem. Pomost, kot, stolik ze szpuli po kablu - pełen luksus.
Pierwszy nocleg: N56.17605 E26.97952
Dzień 2 (24.06.2011) - Granica
Rano szybkie śniadanie i pakowanie. Odwiedzili nas gospodarze - dwaj bracia i dali obrazek św. Krzysztofa na drogę. Ruszyliśmy dalej na wschód. Na kilkanaście kilometrów przed granicą, w miejscowosci Karsava, skręciliśmy z drogi A13 w kierunku położonego 40km na północ, małego przejścia granicznego. Podobno tam miały być mniejsze kolejki. Zaraz za miejscowością, skończył się asfalt i dalej jechaliśmy szutrową drogą. Strasznie się kurzyło.
Route 66? Nie to tylko słupek kilometrowy.
Żyjąc w strefie Schengen, szybko zapomina się jak może wyglądać granica. Kolejka miała kilkaset metrów i nie widać było, żeby się przesuwała. Szczęśliwie odprawili nas poza kolejnością. Mimo to, na granicy spędziliśmy 2 godziny. Obserwowałem, co rosyjska celniczka robi z moim paszportem. Najpierw długo i uważnie oglądała wizę przez lupę. Potem po kolei każdą stronę paszportu wkładała w coś co przypominało tester do banknotów i też uważnie oglądała. Jak ktoś chce wjechać do Rosji na fałszywych dokumentach, to niech szuka profesjonalnego fałszerza. Po pozytywnej weryfikacji wiz, przyszedł czas na wypełnianie deklaracji wwozu motocykli, jakieś karty imigracyjne i inne papiery o bliżej nieznanym przeznaczeniu. Pogranicznicy byli chętni do pomocy i podpowiadali gdzie co wpisać, gdzie zakreślić "Da" a gdzie "Niet". Może kiedyś przy jakiejś lustracji ktoś te papiery znajdzie i okaże się, że podpisaliśmy zobowiązania do współpracy z obcym wywiadem.
Ostatni etap to oglądanie bagażu.
- Odkryjcie, szto eta?
- Pałatka
- A szto eta?
- Spalnik
i tak dalej.
W końcu wszyscy czterej, razem z maszynami znaleźliśmy się na terytorium Rosji. Uff.
Potem znowu szutry, główne asfaltówki, boczne asfaltówki. Równe i takie w których więcej było dziur niż asfaltu.
W pewnym momencie wjechaliśmy na wzgórze a oczom naszym ukazał się las... krzyży? Nie, to barszcz Sosnowskiego. Wygląda jak 3 metrowy koper-mutant.
Kawałek za Wielkim Nowogrodem rozbiliśmy obóz na piaszczystym pagórku. Natychmiast nad każdym z nas pojawiła się chmurka komarów. Robienie kanapek wyglądało tak: ukroić chleb, kółko szybkim krokiem dookoła obozu żeby zgubić chmurkę, posmarować chleb masłem, kółko szybkim krokiem, ukroić ser, kółko szybkim krokiem. Spodziewaliśmy się komarów na Kolskim. Ale po pierwsze nie byliśmy jeszcze na Kolskim. Po drugie, nie tylu.
Drugi nocleg: N58.81410 E31.59752
Dzień 3 (25.06.2011) - Karelia i perypetie z paliwem
Rano upał, komary żrą nie gorzej niż wieczorem - znaczy trzeba się zwijać i jechać dalej, Ledwo ujechaliśmy 1 km, jeszcze we wsi, koło której nocowaliśmy, Jurkowy KTM odmówił posłuszeństwa. Zgasł i nie daje się odpalić. Podejrzewamy brak paliwa. KTM ma 2 zbiorniki: fabryczny 12 litrów + akcesoryjny 14 litrów. Razem powinno to dawać jakiś kosmiczny zasięg. Efekt uboczny to skomplikowany system kraników i oddzielne tankowanie do każdego zbiornika. Wczoraj na stacji benzynowej, Jurek dziwił się, że tak mało weszło. Coś poszło nie tak z kranikami. Skołowaliśmy 10 litrów benzyny z najbliższej chałupy i KTM ożył.
Łukasz w XCallenge'u też miał 2 zbiorniki. Fabryczny 9 litrów + 6 litrów własnej produkcji. System bezobsługowy. Najpierw ciągnęło z górnego zbiornika, potem z dolnego.
Zbyszek w GS 1200 i ja w Trampku mieliśmy tylko fabryczne zbiorniki. Mimo, że najmniej paliwa zabierał Łukasz, to ja miałem najmniejszy zasięg i musiałem dyktować częstotliwość tankowania. Transalp palił koło 5.5 l/100km co przy 19 litrowym zbiorniku oznaczało, że po przejechaniu 300km należało się rozglądać za stacją. Razem z Łukaszem wieźiliśmy jeszcze 5 litrowe kanistry. Na razie puste. Do użycia na półwyspie Rybackim.
W Rosji na stacjach benzynowych można kupić benzynę 80, 92 i 95 oktanową. Zaobserwowałem, że tubylcy do zwykłych, współczesnych samochodów osobowych leją 92. Płaci się z góry. Z dystrybutora nie poleci więcej niż zostało opłacone. Jeśli zatankowano mniej - należy wrócić do kasy i odebrać resztę. Czasem coś szło nie tak, wziąłeś pistolet za wcześnie, albo niepotrzebnie odwiesiłeś i dystrybutor odmawiał współpracy. Wtedy obsługa stacji dyrygowała przez głośnik. Stanowisko któreśtam, odwieś, podnieś. No i nasze ulubione "diewianosto wtaroj zaprawliaj". Tylko na niektórych stacjach zachodnich sieci obowiązywało tankowanie po europejsku.
Po porannych perypetiach z paliwem, zatankowaliśmy na pierwszej napotkanej stacji i ruszyliśmy dalej na północ. Minęlismy elektrownię wodną w miejscowości Wołochow, festyn średniowieczno-rycerski i wjechaliśmy na drogę M18.
Pojawił sie pierwszy drogowskaz z nazwą Murmańsk i raptem czterema cyframi oznaczajacymi odległosc. Na pierwszym miejscu znajduje sie jedynka, nie jest źle!! Dalej most zwodzony na rzece Swir, łączącej Ładogę i Onegę. Od porannego tankowania przejechaliśmy już prawie 300km. Pokazałem prowadzącemu Zbyszkowi, że dla mnie już czas na stację. Kiwnął głową, że przyjął. Wszystko fajnie, tylko stacji nie ma i nie ma. W końcu zobaczyłem upragniony niebieski znak z rysunkiem dystrybutora. Mina mi zrzedła gdy przeczytałem tabliczkę pod spodem - 24km. Jakiś czas później, gdy według licznika, stacja miała być już tuż tuż, silnik Trampka zaczął przerywać. I wtedy pokazał się znak - stacja benzynowa w lewo. Siłą rozpędu skręciłem w drogę w lewo. Super, tylko nie widać stacji. Zrobiliśmy krótką naradę i stanęło na tym, że trzeba jechać tą drogą w bok. Stacja musi tam być. Transalp dał się odpalić - widocznie po postawieniu go na nóżce, jakieś resztki benzyny przelały się z prawej części zbiornika do lewej, skąd jest pobierana do silnika. Niecałe 2km dalej znaleźliśmy stację. Weszło 18,6 litra, przejechane 327km.
Kawałek przed Pietrozawodskiem trafiliśmy na ciekawostkę - źródełko wody mineralnej tuż obok drogi. Źródełko jest w drewnianej budce, do której przybito tablicę informującą o zawartości minerałów.
Kolejny postój - wodospad Kiwacz.
Na nocleg wybraliśmy kemping Sanadł leżący kilka km dalej. Niestety nie udało się tu załatwić meldunku. Chociaż do kręgu polarnego brakowało jeszcze ponad 4 stopnie, to przez całą noc było widno.
N62.35583 E34.00229
Karelskie klimaty
Dzień 4 (26.06.2011) - M18
Rano, zanim się zbieraliśmy i wyjechaliśmy, zrobiła się 12:30. Potem cały dzień kino drogi. Jedziemy, tankujemy, jedziemy. Cały czas M18 na północ. W Miedwieżegorsku poszliśmy do hotelu zapytać, czy za drobną opłatą nie wstemplowaliby nam meldunku. Opłata okazała się niewiele niższa niż za nocleg. Zrezygnowaliśmy - jak już mamy bulić jak za nocleg, to przynajmniej z tego skorzystajmy i prześpijmy się w cywilizowanych warunkach.
Minęliśmy krąg polarny.
Zatrzymaliśmy się na kolejnym kempingu, w bardzo fajnych domkach z bali.
Cena za domek okazała się negocjowalna. Najpierw o 50%, bo nie chcemy na dobę tylko na 12h, potem jeszcze trochę, bo mamy swoje śpiwory i nie chcemy pościeli.
N67.09850 E32.12347
Karelskie klimaty
Dzień 5 (27.06.2011) - Offroad dla początkujących
Jak na razie, w 4 dni przejechaliśmy 2300km. Od dzisiaj zmiana. Nawierzchnie mają być gorsze, przebiegi dzienne mniejsze. Zaczyna się buszowanie po bezdrożach półwyspu Kolskiego. Opuściliśmy M18 i skręciliśmy na Kandalakszę.
Droga miała nas zaprowadzić brzegiem morza Białego przez Umbę aż do zasypanej piaskiem wioski Kuzomen. Zaczął padać deszcz i coponiektórzy upodobnili się do Teletubisiów
Droga, początkowo asfaltowa, kawałek za Umbą zmieniła się w gliniasto-szutrową.
Peleton się rozdzielił, bo poruszaliśmy się z bardzo różnymi prędkościami. Najciężej szło Zbyszkowi, który musiał utrzymywać w pionie obładowanego GS'a na szosowych oponach - ok 50km/h. Ja powoli zaczynałem wyczuwać jak kontrolować lekko uciekające na boki tylne koło Transalpa i coraz bardziej mi się to podobało - prędokość ok 80km/h. Do pełni szczęścia brakowało tylko tego, żeby przestało padać. Co jakiś czas robiłem postój, żeby zaczekać na Zbyszka. Jurek i Łukasz wreszcie byli w swoim żywiole. Jeździli daleko do przodu, potem wracali i znowu nas wyprzedzali. Wieczorem zapytałem Łukasza, do ilu się tam rozpędzał. Powiedział, że bywało 160
W końcu dojechaliśmy do rozwidlenia dróg. Prosto na Warcugę, w prawo na Kuzomen. Akurat byłem tylko ze Zbyszkiem, Łukasz i Jurek gdzieś śmigali. Pojechaliśmy na Kuzomen - jak się potem okazało, inaczej niż się spodziewali Łukasz i Jurek, którzy szukali nas w Warcudze. Droga do do Kuzomenu robiła się coraz trudniejsza. Coraz mniej szutru, coraz więcej piachu. W końcu Zbyszek uznał, że nie ma sensu dalej się pchać i że on zawraca. Ja chciałem jeszcze powalczyć, więc ustaliliśmy, że poczeka na skrzyżowaniu. Wkrótce dogonili mnie Łukasz z Jurkiem i razem przebijaliśmy się przez piach. A piach był coraz głębszy i głębszy. W końcu i na mnie przyszedł czas, żeby zawrócić. Umówiłem się z Łukaszem, że wracam do Zbyszka, jakbym ugrzązł na amen, to spokojnie poczekam aż będą wracali i mnie wyciągną. W drodze powrotnej oczywiście się zakopałem i wywaliłem. Próby podniesienia się nie przyniosły rezultatu. Zresztą już wcześniej sprawdziłem, że sam nie jestem w stanie podnieść Trampka. Wysłałem Łukaszowi SMS "wyjebałem się", siadłem na ziemi i relaksowałem się w pięknych okolicznościach przyrody. Deszcz przestał padać. Niespodziewanie, od strony Kuzomenu nadjechał Nissan Patrol. Okazało się, że wśród pasażerów jest Polak mieszkający na stałe w Petersburgu. Pomogli postawić Transalpa i pojechałem dalej w kierunku skrzyżowania, na którym czekał Zbyszek. Wkrótce byliśmy tam we czwórkę. Białe noce bywają zmyłkowe. Człowiek sobie jeździ, dobrze się bawi, cały czas jest widno, potem patrzy na zegarek i okazuje się, że już północ. Tak właśnie było tym razem. Czas iść spać, tylko nie bardzo jest gdzie. Droga biegła nasypem, po obu stronach teren bagnisty i gęste krzaki. Po całym dniu deszczu, wszystko dookoła mokre. Bez większych nadziei, pojechaliśmy do Warcugi poszukać noclegu. Nie znaleźliśmy. No to ruszyliśmy z powrotem na zachód w kierunku Umby, po drodze rozglądając się za jakimś w miarę suchym i płaskim miejscem. W końcu rozbiliśmy się nad brzegiem morza Białego. Zmęczeni, padliśmy od razu spać.
N66.36757 E35.76323
Dzień 6 (28.06.2011) - Offroad dla zaawansowanych
Rano niespodzianka. A w zasadzie 2 niespodzianki:
- Piękna słoneczna pogoda, można wszystko wysuszyć
- Morze zniknęło.
Zgodnie z planem, ruszyliśmy z powrotem do Umby - tam była pierwsza droga na północ, w głąb półwyspu Kolskiego w jaką dało się wjechać. Jeżdżąc tam i z powrotem wzdłuż brzegu morza Białego, znowu przecinaliśmy krąg polarny.
W Umbie tankowanie, zakupy i ruszamy zdobywać interior. Łukasz przed wyjazdem korespondował z Mariuszem z kilometr.com i wiedzieliśmy, że dzisiejszy odcinek ma być ciężki. Plan był taki, że Zbyszek pojedzie dookoła asfaltem i spotkamy się jutro, gdzieś w okolicach Kirowska. Na początku droga była całkiem przyjemna - szuter, trochę kałuż, wokół tajga, rzeki, rozlewiska.
Ustalamy, że Zbyszek na razie jedzie z nami i sam uzna kiedy zrobić odwrót. Point of no return wyznacza niezbyt solidny mostek. Zbyszek stwierdził, że nie przejedzie go sam bez asekuracji - jak nie zawróci teraz, to będzie musiał jechać z nami do końca. Zawraca. Jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak mądra to była decyzja. Dalej droga stopniowo stawała się coraz trudniejsza. Równy szuter zmienił się w leśną drogę z 2 koleinami. Często zalanymi wodą. Nadal nic strasznego dla Transalpa na kostkach. Ale już niedługo...
Tymczasem dojechaliśmy do opuszczonej wioski Wostoczne Munoziero.
Malieńkaja diewoczka naszła pulemiot
bolsze w dieriewnie nikto nie żywiot
Kawałek dalej, pierwsza konkretna rzeka w poprzek drogi. Mostu niet, woda trochę poniżej kolan, na dnie kamienie. Przejeżdżam z asekuracją. Łukasz i Jurek bez, ale oni starzy offroadowcy są.
Potem na drodze coraz więcej błota. Coraz głębszego. Przed kolejnymi rozlewiskami zatrzymujemy się i robimy pieszy rekonesans. Sprawdzamy jak jest głęboko, która koleina lepiej się nadaje do przejazdu, czy pod wodą nie ma belek leżących w poprzek albo wzdłóż (zwykle są). Poznaję tajniki jazdy offroadowej. Żadnego półsprzęgła, w palnik, alleluja i do przodu. Przejeżdżam w ten sposób miejsca, które wcześniej uznałbym za absolutnie nieprzejezdne. Na dłużej zatrzymuje nas rozsypujący się most. Deski obluzowane, połowy brakuje. Chodzimy po nim tam i z powrotem próbując wymyślić sposób na przedostanie się na drugą stronę. W końcu wytyczamy trasę która wydaje się najbezpieczniejsza i kolejno przeprowadzamy we trzech po jednym motocyklu.
Dalej znowu błoto, 100m suchego, błoto, 50m suchego, błoto. Błoto, błoto, błoto. Coraz więcej i coraz głębsze. System mamy taki, że najpierw pieszo brodzimy w wodzie, potem przejeżdżają Łukasz i Jurek. Ja obserwuję jak im idzie, czy bardzo grzęzną i staram się uwierzyć, że jeśli oni przejechali to znaczy, że ja też mogę. Gorzej, że pojawiają się miejsca, z którymi oni też mają problemy. Pokonujemy tak kolejne błota, asekurując się na wzajem, pchając i ciągnąc we 3 po 1 motocyklu. Po pokonaniu każdego błota, naiwnie wierzymy, że to było najgorsze, ostatnie i dalej już dobra droga. Do czasu kiedy za kolejnym zakrętem pojawia się znowu woda. O zawróceniu nie ma mowy - pamiętamy co jest za nami. W pewnym momencie sytuacja wygląda beznadziejnie. Transalp siedzi w gęstym, czarnym gównie prawie po kanapę. Od dłuższej chwili nie udaje nam się ruszyć go nawet o centymetr. Komary wściekle atakują. Wszyscy mamy dosyć. Jest tylko jedna pozytywna rzecz - możemy się taplać w tym błocie do oporu, nie martwiąc się, że nadejdzie noc. Tak to, pokonując koljne przeszkody, trochę po północy dotarliśmy do wsi Inga. Teoretycznie, to miał być cel na dzisiaj, ale uznaliśmy, że pojedziemy dalej. Chcieliśmy załatwić dzisiaj całe błoto i nie zostawiać go na jutro. W Indze przeprawiliśmy się przez kolejny rozpadający się most, za którym czekała droga przez podmokłą łąkę. Droga utwardzona była balami ułożonymi w poprzek. Co jakiś czas trafiał się kilkunasto metrowy odcinek bez bali - wtedy do pokonania mieliśmy basen z wodą. W jednym z takich miejsc, w wodzie zrobiony był przejazd z ułożonych w rzędzie kół od ciężarówki (opony z felgami). W końcu droga wyjechała na teren położony wyżej i zrobiło się sucho. Teraz dla odmiany mieliśmy slalom między sterczącymi z ziemi kamieniami. Ale w porównaniu z tym, co mieliśmy za sobą, to był już pikuś. Rozbiliśmy obóz na polance nad jeziorem. Wokół po krzakach walały się niezliczone butelki po wódce i resztki ryb. Najwyraźniej, to polanka na której często imprezują wędkarze. To pozwalało wierzyć, że dalsza droga będzie już dobra. Inaczej, nikt by tu nie przyjeżdżał.
Było już po 3 w nocy. Tego dnia przejechaliśmy 200km, z czego ostatnie 50 zajęło nam 9h.
N67.30534 E34.27382
Dzień 7 (29.06.2011) - Porót do cywilizacji
Po wczorajszym, ciężkim dniu, nie spieszyło nam się do wyjazdu. Późno wstaliśmy, suszyliśmy i oszyszczamy z błota co się dało. Z Łukaszem poszliśmy popływać w jeziorze. Wyruszyliśmy koło 16. Z poczuciem, że jest rano - białe noce powodują, że łatwo stracić synchronizację rytmu dobowego z zegarkiem. Położyliśmy się spać nad ranem, obudziliśmy w południe, wyjechaliśmy po południu - w sumie co za różnica, i tak cały czas widno. Dalsza droga przypominała końcówkę poprzedniego dnia. Dużo kamieni, ale najważniejsze, że sucho. Dotarliśmy do opuszczonego lotniska. Żadnych budynków tylko 3 km asfaltowego pasa startowego w środku tajgi.
Po zwiedzeniu lotniska, pojechaliśmy dalej na północ i wkrótce spotkaliśmy jadącego z przeciwka Zbyszka. Ustaliliśmy, że Zbyszek pojedzie zobaczyć lotnisko, a my wyjedziemy na drogę Oktiabrinsk-Apatity i tam zaczekamy. W planowanym miejscu spotkania, stał ośmiokołowy pojazd z grupką nudzących się żołnierzy. Nie przeszkadzaliśmy sobie na wzajem.
Po powrocie Zbyszka, pojechaliśmy do Kirowska. Plan zakładał, że stamtąd pojedziemy do bazy GOPR, drogą biegnącą między dwoma pasmami Khibin. Z Kirowska wyjechaliśmy szutrową drogą używaną przez ciężarówki wywożące urobek z kopalni. Potem należało skręcić w drogę prowadzącą korytem rzeki. Wody było niewiele - z 15cm, ale kamienie na dnie zmusiły mnie i Zbyszka do odwrotu.
Łukasz i Jurek pojechali dalej w góry, a my z powrotem do Kirowska poszukać hotelu który da nam upragnioną pieczątkę meldunkową za rozsądną cenę. Poszukiwania utrudniał fakt, że znowu był środek nocy.
Tirwas - mogą nas tanio przenocować ale nie mają zdolności meldunkowej bo to nie hotel tylko sanatorium.
Ekkos - Full wypas ale nie nasza kategoria cenowa
Khibiny - To jest to. Z zewnątrz wygląda jak rudera ale w środku pokoje całkiem dobre. Nocleg z meldunkiem za nieco ponad 1000 rubli (100zł) od łba. Co ciekawe, podobnie jak na kilka dni temu na kempingu - ceny do negocjacji.
Wysłałem SMSem info do Łukasza, co znaleźliśmy i wkrótce do nas dojechali.
N67.60499 E33.68340
Dzień 8 (30.06.2011) - Offroad który odpuściłem
Plan na dzisiaj, to trasa z Oktiabrinsk-Rewda wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Umboziero. Wg wspomnianego już Mariusza z kilometr.com, ta trasa miała być trudniejsza niż to z czym mieliśmy doczynienia przedwczoraj. Dlatego podzieliliśmy się na 2 grupy. Łukasz i Jurek pojechali zmierzyć się z prawdziwym rosyjskim offroadem a ja i Zbyszek - dookoła asfaltem. Spotkamy się w Rewdzie. Nasz przejazd do Rewdy poszedł gładko i sprawnie. Po drodze, w miejscowości Apatity, Zbyszek wypatrzył Lenina.
Z Rewdy chcieliśmy wyjechać na spotkanie Łukaszowi i Jurkowi. Na tyle daleko, na ile będziemy w stanie jechać. Skoro miało być gorzej niż przedwczoraj, to byłem pewny, że mamy duży zapas czasu. Na wylocie z Rewdy, zatrzymaliśmy się na zakupy. Gdy wyszedłem ze sklepu, znajome BMW i KTM stały obok naszych sprzętów. Podjechał też miejscowy na ciekawym motocyklu. Brak owiewek, przednia lampa dopasowana od czegoś innego, deska rozdzielcza przymocowana prowizorycznie. Na ramie znalazłem napis "Kawasaki". Zagadnięty właściciel powiedział, że to "Ninja Diesiataja".
A tak trasę offroadową opisuje Łukasz:
Z Rewdy, całą czwórką pojechaliśmy do Łowoziera. Kilka kilometrów za miastem, znaleźliśmy polankę na cyplu nad jeziorem Łowoziero. Na polance panował spory ruch. Wędkarze, małolaty itp. Był stolik i ławki - miejsce w sam raz na nocleg. Jutro miało się okazać, że to nie było dobre miejsce, ale nie uprzedzajmy faktów.Pierwsze kilometry znamy i nie stanowia żadnego problemu. Za Oktabrinskiem
zaczynaja sie znów duże kałuże. Na ich dnie nowosc – luzne błoto a w zasadzie glina.
Zasysa niesamowicie. Jurek przejeżdża wolno któras z kałuż i ostatecznie staje w miejscu.
Wyciagniecie motocykla to ponad 20 minut szarpania sie. Żar sie z nieba leje, buty sie
zapadaja w glinie, motor zassany, oj nie do smiechu nam sie zrobiło. W koncu
wyciagamy jego kata. Glina oblepia koła i jeszcze dłuższa chwile nie chce odpasc.
Kilkaset metrów dalej ja pokonuje dynamicznie kałużę. Nie zdążyłem zareagowac
odpowiednio na uslizg koła i dla odmiany leżę. Poleciałem na prawa strone tak ze
manetka wpadła w wode i błoto. Szybko udaje mi sie podniesc motocykl – mam jednak
problem żeby go uruchomic. Wypycham go z kałuży. Rozkrecam wyłacznik zapłonu i
przycisk rozrusznika. Czyszcze z gliny i wody. Dmucham. Test i działa – czyli jedziemy
dalej. Równolegle do drogi, w odległosci kilku metrów, znajduje sie nasyp nieczynnej
linii kolejowej. Postanawiamy objechac nim duże rozlewisko, które mamy przed soba.
Nasyp jest waski – praktycznie nie ma możliwosci jazdy obok podkładów. Próbujemy
jechac po podkładach. Nie idzie to nam – ani 10, 20, 30, 50 ani 100km/h nie jest
odpowiednia predkoscia. Drewniane belki sa tak ułożone, że niezależnie od predkosci
generuja takie drgania, że mamy wrażenie, że nasze motocykle za chwile sie rozpadna.
Najwieksza amplituda drgan jest na tylnich mocowaniach tablicy i kierunkowskazów.
Pewnie dlatego tracimy z Jerzym po jednym kierunkowskazie. Po kilku kilometrach
korzystamy z pierwszej szansy i tylko gdy pojawia sie możliwosc wracamy na droge. Już
wolimy wykonywac motocyklowy slalom gigant. Niektóre brody pokonujemy z marszu,
inne omijamy mostami nieczynnej linii kolejowej. Wspaniała trasa pełna
niezapomnianych widoków. Gdzies na półmetku podjazd na pagórek. Na jego szczycie
czeka na nas piekna panorama – wielka gładka przestrzen jeziora Umboziera i w tle
Khibin. Potem kilkanascie brodów, kilka mostów i prawie jestesmy na miejscu. Droga
ma wolniejsze i szybsze odcinki. Kilka razy zahaczam płyta o kamienie, a raz osłona
stopki bocznej. Super trasa dla zaawansowanych enduro riderów. Zachwyceni
przejechanym odcinkiem docieramy do Revdy.
Siedzieliśmy sobie przy stoliku i imprezowaliśmy, gdy podeszło do nas dwóch młodych ludzi. Powiedzieli, że są z agencji turystycznej, zajmują się promocją regionu, chcieliby wiedzieć jak się nazywamy, skąd przyjechaliśmy, dokąd jedziemy itp. Poszliśmy na współpracę i spisaliśmy im na kartce wszystko co chcieli. W końcu nie mieliśmy nic do ukrycia, a z agentami (turystycznymi albo i nie) lepiej żyć w zgodzie. Koło północy poszliśmy spać.
N67.97457 E35.08330
Dzień 9 (01.07.2011) - Złodzieje, agent, Murmańsk, Siewiernyj Orden MC - oj, działo się
Obudziło mnie jakieś zamieszanie na dworze. To Zbyszek bezskutecznie szukał GPSa i aparatu fotograficznego. Zrobiłem kilka zdjęć myszy która wskoczyła do namiotu i schowała się w foliowym worku a potem wygramoliłem się na zewnątrz.
Zbyszek odkrywał kolejne braki w wyposażeniu - 2 pary rękawic, czołówka, finka, komplet kluczy. Zostawił na noc otwarty centralny kufer. Pozostali strat u siebie nie zauważyli. Przeanalizowaliśmy, kto się wczoraj koło nas kręcił i jako podejrzanych wytypowaliśmy 2 małolatów na skuterze. Zbyszek postanowił, że pojedzie się za nimi rozejrzeć i jak spotka, to zapyta czy może nie wiedzą kto mógł nas okraść, może się rozejrzą i dowiedzą, zaoferuje 5000 rubli (500zł) za odnalezienie. Jak postanowił, tak zrobił. Małolaty się znalazły, ofertę przyjęły i za jakiś czas wróciły z informacją, że fanty zostały odzyskane. Tymczasem Jurek ubierając się, odkrył brak zbroi i ochraniaczy na kolana. Za kolejne 200 rubli, to też się odnalazło.
W zasadzie gdyby to było u nas w kraju to albo szybka i mało przyjemna rozmowa albo zgłoszenie na policje. W Rosji wizyta na policji mogłaby trwac w nieskonczonosc a młodzież może miec np. brata, ‘co własnie z wojska wrócił’. Za głupote trzeba płacic wiec chłopcy szybko zdecydowali sie na wersje z nagroda dla ‘uczciwego znalazcy’.
Wkurzeni i z mocnym postanowieniem nocowania tylko w odludnych miejscach odjeżdżaliśmy z Łowoziera. Jeszcze tylko tankowanie.
Gdy byliśmy na stacji benzynowej, podjechało czarne Volvo i wysiadł z niego jeden z poznanych wczoraj agentów. Zapytał jak nam się podobało w Łowozierze. Opowiedzieliśmy o kradzierzy i że już wszystko odzyskaliśmy.
- 5000? Za dużo. Tak nie może być, bo turyści nie będą przyjeżdżać - powiedział agent.
Zabrał Zbyszka do samochodu i pojechali znaleźć małolatów, a my zostaliśmy na stacji i czekaliśmy. Niedługo potem wrócili. Wg relacji Zbyszka rozmowa z małolatami wyglądała tak:
A: Oddawać dieńgi.
Oddali.
A: Masz przelicz.
Z: Jest 200 rubli więcej
Agent rzucił małolatom nadmiarowe 200 rubli. Potem zadzwonił na Policję i odwiózł Zbyszka na stację. Niedługo potem, na drodze do Rewdy, minął nas radiowóz jadący w kierunku Łowoziera. Od nas nikt żadnych zeznań nie chciał.
Murmańsk załatwiliśmy szybko. Lodołamacz Lenin i płotek do którego nowożeńcy przypinają kłódki
Fragment kiosku z Kurska
Alosza - 31.5 metrowy betonowy żołnierz Radziecki (1.5m niższy od Jezusa w Świebodzinie)
Potem ruszyliśmy na północny zachód, drogą E105. Obejrzeliśmy kompleks pomników upamiętniających walki w czasie II Wojny Światowej
Właściwy cel wyprawy, czyli półwysep Rybacki był już tuż tuż. Tylko ciągle nie wiedzieliśmy, czy pozwolą nam tam wjechać. Skręt w drogę na Średni i Rybacki znajduje się tuż za posterunkiem granicznym więc ciężko tam skręcić niepostrzeżenie. Nie ważne, że do granicy z Norwegią jeszcze prawie 40km w linii prostej a 120km drogą do przejścia granicznego - post jest, dokumenty sprawdzają i wypytują gdzie się jedzie i po co. Jak zwykle, poszliśmy na współpracę i (prawie) zgodnie z prawdą powiedzieliśmy, że chcemy pojechać na Średni, tam przespać się pod namiotami i wrócić. Prawie, bo o Rybackim na wszelki wypadek nie wspominaliśmy. Pogranicznik stwierdził, że musi się skonsultować z szefostwem, zadzwonił gdzieś i dostaliśmy błogosławieństwo na 24h pobytu w stefie przygranicznej. Potem mieliśmy się tylko z powrotem pojawić na posterunku. W czasie gdy czekaliśmy przy poście, od strony Murmańska nadjechła para na Suzuki Magna. Zaraz za postem zatrzymaliśmy się przy budce z żarciem na małe conieco. Tam nawiązaliśmy znajomość ze wspomnianą wcześniej parą. Vasilyj to osobnik postury stojącego niedźwiedzia. Na oko ze 2m wzrostu i tyleż obwodu w klacie. Gdy pokazywał nam na mapie, miejsca do których warto pojechać, to jako wskaźnika używał ogromnego noża. Jego dziewczyna, Ola, wyglądała przy nim jak małe dziecko. Vasilyi zaoferował, że pokaże nam jak wjechać na półwysep Średni starą niemiecką drogą z Peczengi. Ruszyliśmy więc za naszym nowym przewodnikiem. Koło Peczengi Vasilyi skręcił z E105 w szutrową drogę. Wkrótce znaleźliśmy się na terenie jakiejś jednostki wojskowej. Brama, budynki, plac apelowy, wieże strażnicze itp. Gdybyśmy jechali tu sami, prawdopodobnie byśmy spękali i zrobili odwrót. Ale Vasilyi najwyraźniej czuł się jak u siebie w domu a my ufnie jechaliśmy za nim. Przez nikogo nie zaczepiani, przejechaliśmy przez jednostkę i dotarliśmy nad brzeg rzeki (a może to tylko taka wąska zatoka?). Vasilyi powiedział, że niedawno zaczął się odpływ i za około 4.5h poziom wody opadnie na tyle, że damy radę przejechać na drugą stronę. Zaproponował, żebyśmy tymczasem wpadli do ich klubu motocyklowego w miejscowości Zapolarnyj. Wbiłem w ziemię patyk w miejscu, do którego sięgała woda - żeby później porównać ile opadła. Zanim wróciliśmy na asfaltową drogę, Zbyszek zaliczył glebę i rozwalił jedną przednich sakw. Okazało się że winowajcą był urwany kabelek od czujnika ABS.
Siedziba klubu Siewiernyj Ordien MC w Zapolarnym robiła wrażenie. Był to duży garaż - jeden z wielu w malowniczym ciągu. Podzielony na część warsztatową (z przodu) i mieszkalną (w głębi). Ściany obwieszone militariami, częściami motocykli itp.
Zbyszek wziął się za naprawę ABS a Jurek za zmianę przedniej opony. Zapasową wiózł cały czas z Polski. Ola pkazała nam zdjęcia z różnych klubowych imprez i wyjazdów. Na jednym ze zdjęć był dwupłatowiec na cokole. Okazało się, że to całkiem blisko. Zapamiętałem instrukcję, jak tam dojechać. Jakoś tak wyszło, że po raz kolejny tego dnia, zmieniliśmy plany i zostaliśmy w gościnnym klubie na nocleg. Po iluśtam białych nocach, dobrze przespać się normalnie, po ciemku.
N69.42368 E30.83737
Dzień 10 (02.07.2011) - Półwysep Rybacki
Rano, zgodnie z umową, zadzwoniliśmy do Dimy - najbliżej mieszkającego członka klubu, żeby zamknął za nami garaż. Potem znaleźliśmy dwupłatowiec. Obok stało kilka popiersi, między innymi J. Gagarin.
Niemiecką drogę sobie darowaliśmy. Musielibyśmy znowu trafić w odpływ. Pojechaliśmy z powrotem do postu i tam skręciliśmy w szutrówkę na Średni. Droga prowadziła przez skalisty, pagórkowaty teren. Były podjazdy, zjazdy, kamienie i kałuże. Wszystko dokładnie w takiej ilości i stopnu trudności, żebym miał frajdę. Dookoła tundra, małe jeziorka, morze. Po prostu bajka.
Przejechaliśmy przez Średni i znaleźliśmy się na Rybackim. Tu droga prowadziła wzdłuż brzegu morza. Miejscami zjeżdżała ze skał na miękki mokry piach tuż nad wodą by po chwili wrócić na górę.
Po doświadczeniach sprzed kilku dni, kałuże atakowałem na luzaka. Zwłaszcza, że na kamienistym podłożu, woda była czysta i widziało się po czym się jedzie. Tylko jedna sprawiła niespodziankę. Wyglądała niegroźnie, wjechałem i o k..wa jak głęboko. Schodzimy na peryskopową, gaz, byle tylko się nie zatrzymać, drugi brzeg już blisko, solidna porcja wody rozchlapywanej przez Transalpa wlewa się przez otwartą szybę kasku, drugi brzeg tuż tuż, jest, udało się! Po 70km takich zabaw dotarliśmy na północny koniec półwyspu Rybackiego - najdalej na północ wysunięty punkt europejskiej części Rosji. Do 70 równoleżnika zabrakło niecałe 6km. Na końcu półwyspu znajdowała się latarnia morska, domek latarnika, jakieś ruiny i instalacje wojskowe.
Rozejrzeliśmy się dookoła, westchnęliśmy "kak priekrasno" i zawinęliśmy się z powrotem zanim z ktoś z jednostki wojskowej nie zainteresuje się co my za jedni i co fotografujemy. 70km zabawy i wróciliśmy na E105 koło postu. Chytry plan był taki, żeby wynegocjować z pogranicznikami przedłużenie pobytu w strefie przygranicznej, przenocować na kempingu (były jakieś domki obok budki z żarciem w której jedliśmy wczoraj) a potem wrócić do Murmańska dookoła przez Nikiel, Pririecznyj i Wierchnietułomskij. Z pogranicznikami poszło dobrze - okazało się, że nie wiedzą albo nie pamiętają, że kazali nam wrócić.
- Chcecie na Nikiel? To jedziecie w złą stronę, to tam - machnął ręką w kierunku granicy.
Problem pojawił się z noclegiem. Kobieta z recepcji kempingu powiedziała, że właściciele wyjechali, nie ma z nimi kontaktu a ona sama nie może nam wynająć domku. W końcu stanęło na tym, że odpuścimy Nikiel, pojedziemy prosto w kierunku Murmańska i po drodze znajdziemy jakieś miejsce na nocleg. Tak też zrobiliśmy. Po drodze do Murmańska był zjazd na Zaoziersk. Wiedzieliśmy, że to zamknięte miasto, ale co szkodzi spróbować. Już po 2.5km natknęliśmy się na post. Zbyszek powiedział, że kończy nam się paliwo i musimy pilnie na stację benzynową. Pilnujący szlabanu pozostali niewzruszeni. Do bazy atomowych okrętów podwodnych nielzia i już. Zrobiliśmy więc w tył zwrot i pojechaliśmy szukać szczęścia nad jeziorem Dzikim. Paliwa oczywiście mieliśmy pod dostatkiem. Jez. Dzikie jest bardzo malownicze. Po obu stronach skały stromo wznoszą się do góry. Po stronie którą jedziemy, między brzeg jeziora a górę, wciśnięto drogę gruntową i nasyp kolejowy (torów na nim nie było). W pewnym momencie drogę tarasował kilkumetrowej wielkości głaz, który musiał się stoczyć z góry. Przy odrobinie uporu, dalibyśmy radę przepchnąć GSa i Transalpa na drugą stronę. O KTMie i Xie nie wspominam - Łukasz z Jurkiem to by tam przejechali bez problemu. Ale byliśmy już nieźle zmęczeni i przede wszystkim szukaliśmy noclegu. Po krótkiej naradzie zawróciliśmy i rozbiliśmy obóz jeszcze przed powrotem na E105.
N69.33468 E32.22894
Dzień 11 (03.07.2011) - Wracamy
Ciężko coś ciekawego napisać na temat tego dnia. W planach wyprawy był zasypany piaskiem Kuzomen, offroad na północ od Umby, opuszczone lotnisko, Khibiny, Murmańsk, płw Rybacki. Wszystko to już zostało zaliczone i jakoś tak nie było pomysłu co by tu dalej robić. Były jeszcze Sołowki i Kiżi - ale to bardziej na południu. Zrobiliśmy jedyną rzecz jaka nam przychodziła do głowy, czyli ruszyliśmy z powrotem na południe. Pod sklepem w Murmańsku, spotkaliśmy motocykliste jadącego w odwiedziny do Zapolarnego do znanego nam klubu. Na nocleg zatrzymaliśmy się w sprawdzonej miejscówce - domkach koło Kandalakszy. Tych samych co w dniu 4.
N67.09850 E32.12347
Dzień 12 (04.07.2011) - Leniuchujemy na pewnym forum motocyklowym, ten wyraz się nie wyświetla, ale ci motocykliści pruderyjni
Rano obudziłem się późno. Reszta już się krzątała po jadalni. Trochę zestresowany tym, że przeze mnie opóźni się wyjazd, zacząłem się zbierać. A tu niespodzianka - Łukasz zapytał, czy nie mam nic przeciwko temu żebyśmy zostali tu jeden dzień. No pewnie, że bym nie miał! Zamiast się pakować, mogę wrócić do wyrka. Zbyszek postanowił nas opuścić i pojechać do znajomego z którym był umówiony. My tymczasem leniuchowaliśmy i korzystaliśmy z dawno niewidzianych wygód, takich jak np wanna z ciepłą wodą. Przed każdym domkiem było przygotowane miejsce na grilla - z tego też warto byłoby skorzystać. Pojechałem do Kandalakszy na zakupy i po południu mieliśmy grillową wyżerkę.
Poprzednio wynegocjowaliśmy cenę za 12h. Teraz tyle samo płaciliśmy za dobę. Bardzo dobra miejscówka. Dlatego jej współrzędne pojawią się w tej relacji po raz trzeci:
N67.09850 E32.12347
Dzień 13 (05.07.2011) - Wioska kanibali i problemy z łożyskami
Ruszyliśmy dalej na południe. Najpierw kawałek M18. Potem skręciliśmy na zachód, żeby objechać dookoła jezioro Topoziero. Znowu szutrowe drogi przez tajgę, co jakiś czas wioska.
Ruchu nie było prawie wcale. Tylko co jakiś czas przejeżdżała ciężarówka ciągnąc za sobą chmurę kurzu. Wcześniej, na szutrowych drogach, zawsze było tak samo - prędkość podróży ograniczona była przeze mnie i Zbyszka. Teraz Zbyszka z nami nie było, więc ja powinienem być głównym spowalniaczem. Tymczasem coś było nie tak - z tyłu zostawał Jurek. Ja rozumiem, że przez ostatnie 2 tygodnie moja technika jazdy na motocyklu się poprawiła, ale przecież nie na tyle, żeby stary offroadowiec nie mógł za mną nadążyć. Okazało się, że Jurek jedzie wolniej, bo czuje że jego KTM zachowuje się niestabilnie. Zwłaszcza na zakrętach. Zrobili z Łukaszem oględziny i odkryli, że przednie koło ma luzy na łożyskach. Jurek nie chciał szukać lokalnego mechanika, wolał wracać na tym do Polski, już cały czas asfaltem. Miało to wyglądać tak, że on jedzie sobie powoli M18 na południe, a ja z Łukaszem brykamy równolegle bocznymi drogami. Tymczasem musieliśmy wrócić na M18. Koło miejscowości Kalewala pojawił się znowu asfalt. Kawałek dalej, w wiosce Kepa, zatrzymaliśmy się na zakupy pod sklepem spożywczym. W sklepie, w kolejce do kasy, do Jurka przypieprzył się jakiś nawalony tubylec. Mówił zupełnie niezrozumiale. Rozumieliśmy tylko, że jest niezadowolony. Gdy przed sklepem jedliśmy jabłka, banany i co tam kto sobie kupił, zaczepiła naz kobieta. Też pijana. Była odrobinę bardziej komunikatywna niż gość ze sklepu i udało nam się wyjaśnić, o co chodzi. Chodziło o to, że wzięli nas za Finów i mieli pretensję, że nie mówimy po fińsku. Kobieta w końcu przyjęła do wadomości, że nie pogada z nami po fińsku i sobie poszła. Chwilę potem, przechodził przedstawiciel miejscowej młodzieży. Też pijany i też czegoś od nas chciał. Wystarczy. Uznaliśmy, że trzeba spieprzać jak najszybciej, bo to wioska kanibali. Zrobiło się późno więc wkrótce znaleźliśmy miejsce nad jeziorem i rozbiliśmy obóz.
N65.10400 E33.09391
Dzień 14 (06.07.2011) - Wracamy
Wyjechaliśmy na M18, spotkaliśmy Zbyszka znowu we 4 pojechaliśmy na południe. Kawałek za Pietrozawodskiem, skręciliśmy w drogę P21 żeby objechać Ładogę od zachodu. Jak mieliśmy już dosyć jazdy, to zatrzymaliśmy się nad rzeką.
N61.65392 E32.16653
Dzień 15 (07.07.2011) - Wracamy, korek na obwodnicy Petesburga
Dalej na południe. Mieliśmy minąć Petersburg z daleka, ale nie skręciliśmy tam gdzie trzeba i władowaliśmy się w wielki korek na obwodnicy. Łukasz ze Zbyszkiem sprawnie przeciskali się w korku. Ja zostałem z tyłu. Jakoś nie miałem ochoty przepychać się z sakwami między samochodami. W pewnym momencie odkryłem, że 2 samochody przede mną, jedzie Jurek. Wcześniej go nie widziałem bo zasłaniała go furgonetka. No to przepchnąłem się do niego i dalej w żółwim tempie posuwaliśmy się razem. W końcu korek się skończył. Spotkaliśmy czekających na nas Łukasza i Zbyszka. Dalej monotonna jazda M20 na południe. Kawałek przed Pskowem, spotkało nas coś, od czego zdążyliśmy się już odzwyczaić - zmierzch. Szukanie noclegu kiepsko nam szło. Wjeżdżaliśmy w różne boczne drogi ale okazywało się, że nie ma tam miejsc nadających się na obóz. W końcu trafił się kawałek suchego terenu porośniętego sosnowym lasem. Wjechaliśmy kawałek w ten las - bez żadnej drogi, tak tylko żeby nie spać przy samej szosie. Nie chciało nam się po ciemku rozkładac namiotów. Założyliśmy optymistycznie, że nie będzie padac i ułożyliśmy się pod gołym niebem.
N57.95797 E28.74071
Dzień 16 (08.07.2011) - Tour de Latvia
Po 2 dniach jazdy pod hasłem "chcemy do domu", kiedy nie było nawet po co wyciągać aparatu fotograficznego, zacząłem czuć dziwne swędzenie. Było to swędzenie psychologiczne, powodowane przez uporczywą myśl, że ja wcale nie chcę do domu. (No dobra, fizyczne swędzenie, spowodowane 2 tygodniami w siodle też było, ale nie o tym chciałem). Pozostało wymyślić, gdzie pojechać. Z czasów kiedy bawiłem się w geocaching, utkwił mi w pamięci opis opuszczonej bazy wojskowej, gdzie można było wleźć pod ziemię i zwiedzać tajemnicze tunele. To było w którymś z krajów bałtyckich, tylko nie pamiętałem w którym. Estonia najmniej po drodze, ale też w zasięgu. SMS do przyjaciela z prośbą o odszukanie i wkrótce mam współrzędne GPS.
To jest to, co kiedyś zapamiętałem: http://geocaching.gpsgames.org/cgi-bin/ ... acheID=206
Okazuje się, że to na Łotwie, 60km na południe od Rygi. Luzik, prawie po drodze. Może reszta da się namówić? Nie dali. Pokonujemy wspólnie granicę Rosyjsko-Łotewską wypełniając znowu masę papierów i udowadniając, że ci co wjeżdżali 2 tygodnie temu i ci co wyjeżdżają teraz, to te same osoby. Motocykle też te same. Uff wypuścili. Łotysze pogrzebali w bagarzach i wpuścili. Strefa Schengen to jednak praktyczny wynalazek. Zaraz za granicą, pożegnałem się z Łukaszem, Jurkiem i Zbyszkiem i samotnie ruszyłem ku przygodzie. Trasę ułożyłem sobie drogami mniejszymi ale jednak oznaczonymi na mapie jakimiś mumerami dróg. Spodziewałem się asfaltu. W rzeczywistości było 50% asfaltu, 50% szutru. Dużo remontów i ruchu wachadłowego. W jednym miejscu wyglądało to tak: pół szerkości drogi rozgrzebane, drugie pół czynne. 2 samochody na pewno się nie miną. Przed zwężeniem stoją prowizoryczne światła i pali się czerwone. Posłusznie zatrzymałem się i czekam. Wkoło ani żywego ducha, zwężony odcinek sięga po horyzont. Ruchu na drodze nie ma żadnego. Stoję, stoję i zastanawiam się, czy te światła zmieniają się same, czy ktoś nimi steruje ręcznie, jeśli ręcznie, to czy mnie widzi. Może pojechać... jak z przeciwka będzie jechała osobówka to się miniemy, jak ciężarowy to kicha. Tak sobie stałem i rozmyślałem aż tu nagle z tyłu nadjechał autobus, minął mnie, olał czerwone światło i pojechał działającą połówką drogi. Wykorzystałem okazję i pojechałem za nim. Ewentualnych jadących z przeciwka on będzie brał na klatę. Przejechaliśmy tak razem spory kawałek i kilka kolejnych zwężonych odcinków. Za każdym razem było czerwone a autobus to ignorował. Nie rozumiem, jak tan system działa. Ważne, że działa. Na wjeździe do miejscowości Madona, tuż obok drogi stały imponujące ruiny zakładu przemysłowego.
W końcu dotarłem w okolice zadanych współrzędnych. Od głównej drogi (tu akurat asfaltowej) odchodziła w las poprzeczna droga z płyt betonowych, wyglądająca w sam raz na dojazd do bazy wojskowej. Na około 100m przed zadanymi współrzędnymi płyty się skończyły a w poprzek drogi usypana była zapora. Łukasz z Jurkiem by to przejechali, ale ja wolałem nie ryzykować. Zwłaszcza, że nie było nikogo, kto by mi pomógł podnieść Trampka.
Dokładnie we wskazanym punkcie, znalazłem wąskie wejście.
Całkiem spory teren wokoło usiany był wystającymi z ziemi betonowymi obiektami.
Nie znalazłem innego wejścia niż tamto. Wygląda na to, że między nimi rzeczywiście muszą być podziemne połączenia. Zrezygnowałem z eksploracji bo bałem się zostawić motocykl z rzeczami nie pilnowany w środku lasu. Trzeba tam jeszcze kiedyś wrócić. Wracając do głównej drogi, zwróciłem uwagę na odchodzącą w bok odnogę betonowej drogi. Też zrobioną z płyt. Na jej końcu, też może być coś ciekawego - pomyślałem. Było.
Bunkry zaliczone, można wracać do Polski. Jeszcze tylko poziomkowa wyżerka.
Na Litwie zaczęły do mnie docierać jakieś podejrzane sygnały ze strony napędu. Coś tam nie pracowało tak jak powinno i szarpało. Oględziny na stacji bęzynowej wykazały, że zęby na tylnej zębatce są sporo cieńsze niż były a ich pracująca strona ma inny kształ niż niepracująca. Mocno się tym zaniepokoiłem. Jeśli coś już zaczęło źle pracować, to i zaczęło się dużo szybciej zużywać. Tymczasem do domu jeszcze kawał drogi. Zrezygnowałem z wcześniejszych planów jazdy przez Litwę małymi drogami przy granicy z obwodem Kaliningradzkim i poturlałem się głównymi drogami. Nocleg w lesie przy drodze.
N55.06631 E23.87501
Dzień 17 (09.07.2011) - Działka Łukasza
Rano wziąłem spray do łańcucha. Używaliśmy go przez całą wyprawę do smarowania wszystkich trzech łańcuchów. Skończył się 2 dni temu. Pomyślałem że może uda się jeszcze coś z niego wycisnąć. Przy precyzyjnie dobranej pozycji puszki, rurka w środku łapała jeszcze resztki z dna. Pomogło. Napęd zaczął działać jak trzeba. Swoją drogą naciąg łańcucha też trzebaby poprawić ale to zostawiłem na po powrocie. Dalej, to właściwie nie ma o czym pisać. Trochę ponad 100km do granicy, Suwałki, Ełk, schabowy na stacji benzynowej, działka Łukasza na Mazurach. Łukasz obejrzał zębatkę i powiedział, że niepotrzebnie panikowałem. Można na niej jeszcze dużo przejechać.
Dzień 18 (10.07.2011) - Do domu
Nic specjalnego. Przejazd z Mazur do Warszawy. Przez cały wyjazd docierały do nas informacje z Polski, że leje deszcz. My, poza jednym deszczowym dniem mieliśmy dobrą pogodę. Zaczęło lać przed Serockiem - 50km od domu.