Kumpel (jeden z dwóch gości którzy skutecznie zarazili mnie rowerowaniem) szykuje wyprawę w której mu kibicuję - może i Wy będziecie
Szczegóły pod adresem: www.cybike.pl
Wyprawa kumpla
Moderators: Creeping Death, Edi, chmiel
Wyprawa kumpla
psychotyczny, neurotyczny ale za to sympatyczny
pikna wyprawa i do tego w miare oryginalna, bo nie slyszalem by ktos tam sie pchal z pl rowerem. oby sie udalo. :)
ps. i na tym to wszystko wlasnie polega, a nie 10 petli dookola jednej gorki... eh. ;)
ps. i na tym to wszystko wlasnie polega, a nie 10 petli dookola jednej gorki... eh. ;)
Niezly sen...: http://www.a-trip.com/tracks/view/63930
piardu piardu. ;)
polska jest ladnym krajem, ale jednak swe granice ma.
wypad za granice, nawet ta najblizsza, to zupelnie inne przezycia. codziennie cos nowego, cos, czego nigdy wczesniej sie nie widzialo, odmienna kultura, zaskakujacy ludzie...
no i na wyprawe wcale nie trzeba miec jakichs ogromnych oszczednosci, chyba ze od razu chce sie uderzyc w Andy. ;)
ino czas trzeba miec....
polska jest ladnym krajem, ale jednak swe granice ma.
wypad za granice, nawet ta najblizsza, to zupelnie inne przezycia. codziennie cos nowego, cos, czego nigdy wczesniej sie nie widzialo, odmienna kultura, zaskakujacy ludzie...
no i na wyprawe wcale nie trzeba miec jakichs ogromnych oszczednosci, chyba ze od razu chce sie uderzyc w Andy. ;)
ino czas trzeba miec....
Niezly sen...: http://www.a-trip.com/tracks/view/63930
święte słowa behem. Kumpel dotychczas sam sobie finansował wyprawy a w tym wypadku uderzył do kilku firm (niekoniecznie rowerowych), magazynów rowerowych i mediów i zdaje się że coś mu tam skapnie Nie chcę uprzedzać faktów bo on sam o tym napisze po zakończeniu negocjacji...behem0th wrote: no i na wyprawe wcale nie trzeba miec jakichs ogromnych oszczednosci, chyba ze od razu chce sie uderzyc w Andy.
ino czas trzeba miec....
Co do czasu to zaległy urlop + pozytywne nastawienie szefostwa i zarządu firmy...
A Andy dlatego ze znajomi ruszają z kolejną wyprawą (będą sie wspinać) i taka okazja (dograny transport, znajomośc terenu i dojazd na miejsce z większą ekipą itp.) może się już nie powtórzyć. Ma chłop stresa tym bardziej że zawsze jeździ samotnie ale wierzę w niego.
psychotyczny, neurotyczny ale za to sympatyczny
wyprawa kumpla - ciąg dalszy...
Skoro mamy sezon troche ogórkowy to jeszcze raz o wyprawie kumpla (jak w temacie).
Nie wiem czy nie wrzucac tutaj co jakis czas parę słów "live from chile" i nie robić PR-u wokół wyprawy... bo kumpel wystartował tak jak planował 16 stycznia i wróci z koncem lutego - relacja z wyprawy bedzie na jego stronie www.cybike.pl a teraz kilka słów z ostatniej wiadomości od niego - dajcie znać czy chcecie abym wrzucał tutaj takie kawałki... czy dac sobie spokój...
"...Ostatnio pisalem o drodze do Ollague - najwiekszej dziury zabitej torami. Teraz ciag dalszy.
Rammstein byl grany tego dnia na okraglo. Nic nie moglo mnie powstrzymac. Burze gonily mnie na calego. Gdy wjechalem na przelecz okazalo sie, ze w nastepnej dolinie czekaja na mnie dwie kolejne. Zostalo 30 km do Ollague. Kilka kilometrow zjazdu, muzyka niebezpiecznie mnie nakrecila. Gdy przy 30 km/h wpadlem w zwaly piachu niewiele brakowalo do przyziemniania. To mnie troche otrzezwilo. Dalej zjezdzalem juz znacznie ostrozniej. Po kilku minutach serce znowu szybciej zabilo. Tuz za mna zatrabil samochod. Po kilku metrach zatrzymal sie. Kierowca zapytal czy wiem ze do Ollague jest jeszcze 30 km. Zaproponowal, ze mnie zabierze. Odpowiedzialem, ze nie, ze sie swietnie bawie scigajac sie z burzami. Zalujcie ze nie widzieliscie jego miny. Chyba tak wygladaja ludzie, ktorzy nagle odkrywaja, ze rozmawiaja z wariatem. Pozniej troche zalowalem, ze jednak nie zgodzilem sie na jego propozycje. Dalsza droga nie byla latwa, piach, salar i wiatr ciagle zmieniajacy kierunek. W koncu chyba po 19
udalo mi sie wjechac do Ollague. Gdy je zobaczylem wiedzialem, ze to najgorsze miejsce jakie mozna sobie wyobrazic. Dziura zabita torami. Wtedy jeszcze nie wiedzialem, ze przyjdzie mi spedzic tam kilka dni.
Czekalem na reszte ekipy. Niestety okazalo sie, ze przyjedzie pozniej niz pierwotnie zakladalismy. Przez te kilka dni probowalem podjechac Volcan Ollague, niestety droga byla rozmyta przez strumienie, czyli byla sterta kamieni i piachu. W dodatku pelna koryt siegajacych do pol kola. W dodatku codziennie regularnie o 15-16 rozpoczynaly sie burze. Widzialem wielokrotnie jak pioruny uderzaly w zbocze, nie mialem ochoty tam byc. To nie byla dobra zabawa:) Okolo 12 wycofalem sie z podjazdu, po dwoch godzinach podjazdu i dwoch godzinach ciagniecia roweru po zboczu, bo bylo tam latwiej niz na "drodze". Nie starczyloby czasu na dotarcie na szczyt. Jechanie tam z noclegiem tez nie mialo sensu - nie sposob byloby przetrwac w moim namiocie przy tym wietrze. A nie widac bylo miejsca na zboczu dajacego jakiekolwiek schronienie.
Kolejnego dnia zrobilem rozpoznanie drogi na Aucanquilche. Jeszcze wiekszy koszmar. Dojechalem na 4500, na szczescie wygladalo, ze dalej droga jest lepsza. Nie oznaczalo to jednak, ze zbyt czesto dalo sie jechac. Ale jednak nie bylo beznadziejnie.
Dostalem niepomyslne wiesci od grupy, nie mogli dotrzec do mnie na czas. Jakies fatum wisialo nad nami. Kolejne przeszkody wyrastaly na drodze. Robilo sie bardzo malo czasu na Gore. Zdesperowany podjalem decyzje - jade sam. Mialem dosc Ollague, nudy, bezczynnosci. W dodatku poprawila sie pogoda - coraz pozniej przychodzily burze. Szybko sie spakowalem i ruszylem. Aucanquilcha na mapach byla oznaczona jako gora bez pokrywy snieznej. Jednak tego roku bylo podobno najwiecej opadow od 40 lat. Sniegu bylo pod dostatkiem. Czulem, ze nie bedzie latwo.
Nie tak mialo to wygladac, ale nie mialem wyjscia. Zostawilem co moglem w hotelu i zabierajac zywnosc i 16 litrow wody ruszylem. Nie musze chyba mowic jak sie jedzie z takim majdanem pod ogromna gore. Nie jedzie sie. Przynajmniej nie za czesto. Ciagnalem rower, walczac z calych sil. Pot zalewal oczy. Ruszylem po poludniu wiec zbyt wysoko nie dotarlem. Pierwszy nocleg urzadzilem na 4200. Tuz po rozbiciu namiotu zaczal padac snieg. Nie tak mialo byc, nie tak. Ale za nic nie chcialem sie poddac. W nocy porzadnie mnie wymrozilo. Kolejny dzien niewiele sie roznil pod wzgledem drogi. Pchajac, ciagnac, wlokac i rzadko jadac dotarlem na 4800. Cudowna pogoda, piekny widok na osniezone szczyty Aucanquilchy. Znalazlem obozowisko, mur z kamieni oslonil mnie przed wiatrem. Nie mogl oslonic przed mrozem. Z rana woda w butelkach byla zamrozona. Na szczescie szesciolitrowy worek z woda sluzyl za poduszke, owiniety polarem przetrwal noc. Ja tez, choc z mroz niezle mi dokuczyl. Wieczorem znowu sypal
snieg. Z niepokojem myslalem o nocy w Campamento Aucanquilcha na 5300 metrow. To zaczynalo byc powazne. Nie mialem zamiaru sie jednak poddac. Nie teraz, gdy gore mialem zdaje sie na wyciagniecie reki. Kolejnego dnia nic sie nie zmienilo oprocz wysokosci. Gdy dotarlem na przelecz powyzej 5000 nieoczekiwanie telefon zlapal zasieg. Jak wielka dziura musi byc Ollagle skoro tam nie bylo zasiegu??? Prawdopodobnie widoczna daleko na horyzoncie ogromna kopalnia miala przekaznik. Mile wiadomosci zdopingowaly mnie do dalszej drogi. Dotarlem w koncu do doliny Campamento Aucanquilcha. Cala dolina byla pokryta mialem z siarki i odlamkow skalnych. Nie moglem jechac, nie bylem zawet w stanie pchac roweru. Kola zapadaly sie w sypkim i miekkim podlozu. Dodatkowo slonce roztapialo snieg, wiec czesto to cos co chyba mozna uznac na "sypuche" bylo jeszcze miejscami podmokle. Po kilkudziesieciu minutach walki zdjalem najciezsza sakwe z woda i ruszylem na piechote zostawiajac rower. Ledwo szedlem, nogi
zapadadyly sie w siarozwirze, wysokosc robila swoje, wiatr tez. Po chwili zostawilem tez i sakwe. Bez ciezaru ruszylem szukac miejsca na nocleg. Rozpadajace sie budynki kopalni nie nadawaly sie do tego. Na zboczach stalo jeszcze kilka scian innych budynkow. W koncu znalazlem solidnie wygladajace budowle z kamieni. W jednej z takich ruin postanowilem rozbic namiot. Musialem miec oslone przed wiatrem. Pozostalo tylko przyciagnac tu rower. To byl najtrudniejszy moment wyprawy. Praktycznie slaniajac sie na nogach w koncu, oddzielnie ciagnac rower, oddzielnie sakwe z woda, dotarlem na miejsce. Wiedzialem, ze czeka mnie najgorsza noc. Wysokosc dawala sie we znaki, zawroty glowy przy wstawaniu, wyczuwalny brak tlenu. Rozbilem namiot, szybko ugotowalem wode, mate de coca podniosla mnie na duchu. Wpadlem na pomysl aby namiot obsypac ziemia, zimne powietrze nie przenikalo juz tak latwo do wnetrza. Niestety wilgoc zbierajac sie zamarzala na sciankach.
Gdy doszedlem troche do siebie, gdy wrocil mi humor poszedlem szukac zasiegu na pobliskich wzgorzach. Udalo sie. Zadzwonilem do Agnieszki. Dotarli w koncu do Calamy, na droge spadla lawina blotna i dlatego nie mogli wyjechac z Antofagasty. Cos niedobrego wisialo nad nami. Ale juz wydawalo sie, ze klopoty minely. Wlasnie probowali wynajac samochod by sie do mnie dostac. Brakowalo mi towarzystwa, samotna wyprawa zaczela mi doskwierac. Nie moglem sie doczekac Agi i Wojtka.
Dzieki okopaniu namiotu noc nie byla taka zla.
Dokoncze pozniej.
Trzymajcie sie cieplo:)...
Nie wiem czy nie wrzucac tutaj co jakis czas parę słów "live from chile" i nie robić PR-u wokół wyprawy... bo kumpel wystartował tak jak planował 16 stycznia i wróci z koncem lutego - relacja z wyprawy bedzie na jego stronie www.cybike.pl a teraz kilka słów z ostatniej wiadomości od niego - dajcie znać czy chcecie abym wrzucał tutaj takie kawałki... czy dac sobie spokój...
"...Ostatnio pisalem o drodze do Ollague - najwiekszej dziury zabitej torami. Teraz ciag dalszy.
Rammstein byl grany tego dnia na okraglo. Nic nie moglo mnie powstrzymac. Burze gonily mnie na calego. Gdy wjechalem na przelecz okazalo sie, ze w nastepnej dolinie czekaja na mnie dwie kolejne. Zostalo 30 km do Ollague. Kilka kilometrow zjazdu, muzyka niebezpiecznie mnie nakrecila. Gdy przy 30 km/h wpadlem w zwaly piachu niewiele brakowalo do przyziemniania. To mnie troche otrzezwilo. Dalej zjezdzalem juz znacznie ostrozniej. Po kilku minutach serce znowu szybciej zabilo. Tuz za mna zatrabil samochod. Po kilku metrach zatrzymal sie. Kierowca zapytal czy wiem ze do Ollague jest jeszcze 30 km. Zaproponowal, ze mnie zabierze. Odpowiedzialem, ze nie, ze sie swietnie bawie scigajac sie z burzami. Zalujcie ze nie widzieliscie jego miny. Chyba tak wygladaja ludzie, ktorzy nagle odkrywaja, ze rozmawiaja z wariatem. Pozniej troche zalowalem, ze jednak nie zgodzilem sie na jego propozycje. Dalsza droga nie byla latwa, piach, salar i wiatr ciagle zmieniajacy kierunek. W koncu chyba po 19
udalo mi sie wjechac do Ollague. Gdy je zobaczylem wiedzialem, ze to najgorsze miejsce jakie mozna sobie wyobrazic. Dziura zabita torami. Wtedy jeszcze nie wiedzialem, ze przyjdzie mi spedzic tam kilka dni.
Czekalem na reszte ekipy. Niestety okazalo sie, ze przyjedzie pozniej niz pierwotnie zakladalismy. Przez te kilka dni probowalem podjechac Volcan Ollague, niestety droga byla rozmyta przez strumienie, czyli byla sterta kamieni i piachu. W dodatku pelna koryt siegajacych do pol kola. W dodatku codziennie regularnie o 15-16 rozpoczynaly sie burze. Widzialem wielokrotnie jak pioruny uderzaly w zbocze, nie mialem ochoty tam byc. To nie byla dobra zabawa:) Okolo 12 wycofalem sie z podjazdu, po dwoch godzinach podjazdu i dwoch godzinach ciagniecia roweru po zboczu, bo bylo tam latwiej niz na "drodze". Nie starczyloby czasu na dotarcie na szczyt. Jechanie tam z noclegiem tez nie mialo sensu - nie sposob byloby przetrwac w moim namiocie przy tym wietrze. A nie widac bylo miejsca na zboczu dajacego jakiekolwiek schronienie.
Kolejnego dnia zrobilem rozpoznanie drogi na Aucanquilche. Jeszcze wiekszy koszmar. Dojechalem na 4500, na szczescie wygladalo, ze dalej droga jest lepsza. Nie oznaczalo to jednak, ze zbyt czesto dalo sie jechac. Ale jednak nie bylo beznadziejnie.
Dostalem niepomyslne wiesci od grupy, nie mogli dotrzec do mnie na czas. Jakies fatum wisialo nad nami. Kolejne przeszkody wyrastaly na drodze. Robilo sie bardzo malo czasu na Gore. Zdesperowany podjalem decyzje - jade sam. Mialem dosc Ollague, nudy, bezczynnosci. W dodatku poprawila sie pogoda - coraz pozniej przychodzily burze. Szybko sie spakowalem i ruszylem. Aucanquilcha na mapach byla oznaczona jako gora bez pokrywy snieznej. Jednak tego roku bylo podobno najwiecej opadow od 40 lat. Sniegu bylo pod dostatkiem. Czulem, ze nie bedzie latwo.
Nie tak mialo to wygladac, ale nie mialem wyjscia. Zostawilem co moglem w hotelu i zabierajac zywnosc i 16 litrow wody ruszylem. Nie musze chyba mowic jak sie jedzie z takim majdanem pod ogromna gore. Nie jedzie sie. Przynajmniej nie za czesto. Ciagnalem rower, walczac z calych sil. Pot zalewal oczy. Ruszylem po poludniu wiec zbyt wysoko nie dotarlem. Pierwszy nocleg urzadzilem na 4200. Tuz po rozbiciu namiotu zaczal padac snieg. Nie tak mialo byc, nie tak. Ale za nic nie chcialem sie poddac. W nocy porzadnie mnie wymrozilo. Kolejny dzien niewiele sie roznil pod wzgledem drogi. Pchajac, ciagnac, wlokac i rzadko jadac dotarlem na 4800. Cudowna pogoda, piekny widok na osniezone szczyty Aucanquilchy. Znalazlem obozowisko, mur z kamieni oslonil mnie przed wiatrem. Nie mogl oslonic przed mrozem. Z rana woda w butelkach byla zamrozona. Na szczescie szesciolitrowy worek z woda sluzyl za poduszke, owiniety polarem przetrwal noc. Ja tez, choc z mroz niezle mi dokuczyl. Wieczorem znowu sypal
snieg. Z niepokojem myslalem o nocy w Campamento Aucanquilcha na 5300 metrow. To zaczynalo byc powazne. Nie mialem zamiaru sie jednak poddac. Nie teraz, gdy gore mialem zdaje sie na wyciagniecie reki. Kolejnego dnia nic sie nie zmienilo oprocz wysokosci. Gdy dotarlem na przelecz powyzej 5000 nieoczekiwanie telefon zlapal zasieg. Jak wielka dziura musi byc Ollagle skoro tam nie bylo zasiegu??? Prawdopodobnie widoczna daleko na horyzoncie ogromna kopalnia miala przekaznik. Mile wiadomosci zdopingowaly mnie do dalszej drogi. Dotarlem w koncu do doliny Campamento Aucanquilcha. Cala dolina byla pokryta mialem z siarki i odlamkow skalnych. Nie moglem jechac, nie bylem zawet w stanie pchac roweru. Kola zapadaly sie w sypkim i miekkim podlozu. Dodatkowo slonce roztapialo snieg, wiec czesto to cos co chyba mozna uznac na "sypuche" bylo jeszcze miejscami podmokle. Po kilkudziesieciu minutach walki zdjalem najciezsza sakwe z woda i ruszylem na piechote zostawiajac rower. Ledwo szedlem, nogi
zapadadyly sie w siarozwirze, wysokosc robila swoje, wiatr tez. Po chwili zostawilem tez i sakwe. Bez ciezaru ruszylem szukac miejsca na nocleg. Rozpadajace sie budynki kopalni nie nadawaly sie do tego. Na zboczach stalo jeszcze kilka scian innych budynkow. W koncu znalazlem solidnie wygladajace budowle z kamieni. W jednej z takich ruin postanowilem rozbic namiot. Musialem miec oslone przed wiatrem. Pozostalo tylko przyciagnac tu rower. To byl najtrudniejszy moment wyprawy. Praktycznie slaniajac sie na nogach w koncu, oddzielnie ciagnac rower, oddzielnie sakwe z woda, dotarlem na miejsce. Wiedzialem, ze czeka mnie najgorsza noc. Wysokosc dawala sie we znaki, zawroty glowy przy wstawaniu, wyczuwalny brak tlenu. Rozbilem namiot, szybko ugotowalem wode, mate de coca podniosla mnie na duchu. Wpadlem na pomysl aby namiot obsypac ziemia, zimne powietrze nie przenikalo juz tak latwo do wnetrza. Niestety wilgoc zbierajac sie zamarzala na sciankach.
Gdy doszedlem troche do siebie, gdy wrocil mi humor poszedlem szukac zasiegu na pobliskich wzgorzach. Udalo sie. Zadzwonilem do Agnieszki. Dotarli w koncu do Calamy, na droge spadla lawina blotna i dlatego nie mogli wyjechac z Antofagasty. Cos niedobrego wisialo nad nami. Ale juz wydawalo sie, ze klopoty minely. Wlasnie probowali wynajac samochod by sie do mnie dostac. Brakowalo mi towarzystwa, samotna wyprawa zaczela mi doskwierac. Nie moglem sie doczekac Agi i Wojtka.
Dzieki okopaniu namiotu noc nie byla taka zla.
Dokoncze pozniej.
Trzymajcie sie cieplo:)...
psychotyczny, neurotyczny ale za to sympatyczny