GALERIA: Harpagan 35. Łęczyce 18-20.04.2008.:
©Tekst: Leo. Zdjęcia: Leo. Dodano: 17.05.2008.
Harpagan czyli czy ja przypadkiem już tu nie byłem?
Gdzieś na przełomie roku 2007/2008 poczułem, że znów chce wziąć udział w Harpaganie. Myśl ta pojawiła się we mnie dość niespodziewanie, ale zagościła na stałe. Być może powodem była tęsknota za entuzjazmem pierwszych wypraw OGR, poznawaniem swoich możliwości i
siebie nawzajem.
Ostatnio mam poczucie, że entuzjazm weteranów jakby zmalał, z różnych względów zniknęli ze wspólnych tras. Pojawili się nowi sympatycy, którym zapału z pewnością nie można odmówić, ale tworzą oni raczej "frakcję" sportową, nastawiona na wynik, rywalizację a nie turystykę i wspólne przeżywanie, co jest dla mnie istotą Harpagana. Mojego dodam, bo generalnie w założeniu są to zawody przecież indywidualne.
Długo się wahałem z ostateczną decyzją, ale wbrew opinii złośliwych nie dlatego, że uległem syndromowi nazwijmy go roboczo "nagle mi cos wypadło", który ostatnio opanował niektórych OGR-ów. :) Polega na tym, że deklaruje się udział w każdej niemal imprezie, po czym wycofuje się z niej tuz przed startem właśnie z powodu owego syndromu.
Czy ktoś w to wierzy czy nie, ja mam problemy nie z motywacją a wyłącznie z kasą. Jakoś tak się składa, że gdy wszystko wydaje się być zapięte na ostatni guzik, tuż przed startem dopada mnie jakaś niespodziewana katastrofa i znów lawiny zobowiązań nie jest w stanie zniwelować strumyk wpływów. Cóż, ponoć każdy jest kowalem swojego losu, ja wykułem taki.
Tym razem też nie obyło się bez wpadki, ale solennie sobie obiecałem, że pojadę, tym bardziej, że lada dzień spodziewałem się zastrzyku większej gotówki. Nie ukrywam też, że duży wpływ miał udział Klepek, który bardzo mnie namawiał na wyjazd. Dla niego miał być to pierwszy raz dla mnie czwarty. Skompletowanie składu było o tyle istotne, że od tego zależał wybór transportu.
Musieliśmy rozstrzygnąć dylemat samochód czy pociąg. Może się komuś wydawać, że to błahostka, ale nie dla mnie. Podróż samochodem odbiera cały romantyzm takiej wyprawy, oczywiście o ile przejazd pociągiem TLK można nazwać romantycznym. Niemniej jednak jest to jakaś namiastka przygody. Dojazd na stacje, łapanie miejsca, załadunek, rozładunek, rozmowy z konduktorem, wszystko ma swój urok i stanowi o obliczu wyprawy. Samochód jest zbyt wygodny, profesjonalny z A do B, rozładować, załadować. Ostatecznie wybraliśmy jednak ten wariant, bo Vigil i tak jechał samochodem a koszty, jakie zaproponował pozwoliły nam oszczędzić niemal połowę, co nie było bez znaczenia.
Wyruszyliśmy zgodnie z planem ok. 14 po drodze zabierając z pracy Klepka. Wszystko byłoby ok. gdyby nie to, że piątek po południu to nie jest najlepsza pora na wyjazd z W-wy Turlaliśmy się za miasto chyba ze dwie godziny tak zdesperowani, że Vigil sięgał parokrotnie po tabliczkę "lekarz pilne wezwanie" Hm biorąc pod uwagę, że w samochodzie było czterech gości a na dachu 4 rowery, pewnie musielibyśmy się gęsto tłumaczyć gdyby jej użył. :) W atmosferze dywagacji na temat tego czy kawa Maxwell, którą raczyłem kierowcę od czasu do czasu żeby nie zasnął jest lepsza od Jacobsa, kierowani pewną ręką Vigila, mknąc czasem ponad 120km/h, co całkowicie rozwiało moje obawy czy biały Lanos wytrzyma tę podróż przybyliśmy ok. 23,00 do naszego "apartamentu". Używam tej nazwy nie bez kozery, bowiem odmieniana na różne sposoby stała się tematem naszego sporu, którego nie mogliśmy rozstrzygnąć przez cały wyjazd. Ponieważ gospodarze obiektu używali w rozmowie z Vigilem, odpowiedzialnym tym razem za logistykę wyłącznie tej nazwy on sam nieco zdegustowany wstępną rozmową postanowił poddać surowej ocenie kryteria jej zastosowania. Dziś sobie myślę, że apartament oznaczał dwa połączone ze sobą pokoje z własną łazienką i w pełni lata może stanowić pewien luksus w stosunku do innych pokoi. Teraz, gdy w obiekcie liczącym ponad 1400m było zaledwie parę osób luksusowość tego miejsca wyznaczał fakt, że wychodziło się od nas na mały przedpokój z kominkiem, co miało kapitalne znaczenie dla temperatury zwłaszcza w niedzielę po zawodach. Genialne posunięcie Vigila, który o północy doładował drzewa na maksa i tworzył na roścież drzwi do naszych pokoi sprawiło, że obudziliśmy się w rozkosznym cieple, czego z pewnością przez cały pobyt nie doświadczyli nasi mili sąsiedzi z Lublina mieszkający w długim korytarzu, zimnym jak kostnica.
Tuż przed 23.30 złożyliśmy wizytę w bazie zawodów, pobraliśmy numery startowe a dzień zakończyliśmy pospiesznym posiłkiem nie mogąc do końca nacieszyć się smakiem pysznego makaronu z mięsem dźwiganego przez Vigila w olbrzymim garnku. Postanowiliśmy tę przyjemność odłożyć na po zawodach. Zasnęliśmy późno gdzieś koło 1.30 klnąc, na czym świat stoi korki w W-wie, które skróciły nam noc do 4 godzin snu. Przed snem usiłowałem uzyskać odpowiedź w niezwykle delikatnej kwestii, jaką jest taktyka i dobór zespołów. Cóż wszyscy wiedzą, że Harpagan to zawody indywidualne, ale
najlepiej jechać zespołem nie za dużym, bo wtedy łatwo o różnicę zdań. Naturalny wydawał mi się podział na Vigil +Behem, ja +Klepek, ale zostawiliśmy tę kwestie otwartą.
Poranek przywitał nas chłodem i tym w apartamencie i tym za oknem. Jak zwykle w pośpiechu zjedzone śniadanie i szybki wypad na metę. Na szczęście oznaczało to zupełnie fantastyczny prawie 6km zjazd po pięknej asfaltowej drodze przez las. Rozgrzaliśmy się błyskawicznie, ja osiągnąłem swoja max prędkość 47.9 km/h a i tak zostałem daleko w tyle.
Nasz radosny nastrój niestety przerwał komunikat organizatorów, że start został opóźniony o 15 min. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, była okazja do lansu. Nasza grupka przyciągała uwagę i śmiem twierdzić, że nie przez długie włosy Behema. Pojawiło się paru znajomych, m.in Bob z naszego PreHarpa. Mnie zaintrygował jakiś gość, który.. fotografował mój rower. No tak, pomyślałem, odkrył że mam zamontowanego GPS pewnie zrobi zdjęcie i będę napiętnowany. Wprawdzie w regulaminie nie ma zakazu używania gps, ale nie można używać map w skali większej niż 1:100000, nie bardzo rozumiem dlaczego, chyba, żeby nikt nie zrobił Harpagana tym bardziej, że piesi maja mapę 1:50000.Na trasie pytali nas zresztą czy te Garminy nam pomagają. Swoją drogą jak oni dostrzegli mój GPS niemal całkowicie schowany pod mapnikiem? Behem odparł zgodnie z prawda, że nie za bardzo, bo gubimy się jak wszyscy. Gdybym miał sam wydać opinię to powiedziałbym, że owszem bardzo przydatne jest porównanie mapy z dokładna lokalizacją miejsca, w którym się znajdujemy, pozwala takiemu pędziwiatrowi jak ja zorientować się np. czy minął już zakręt drogi, na którym trzeba było zjechać do lasu czy wciąż ma go przed sobą. I to chyba jedyny plus, bo nie sposób wbić parametrów PK do urządzenia tym bardziej, że są one umiejscowione w kilkuset metrowym promieniu. Ponadto GPS dobrze rozróżnia większe i mniejsze drogi i niektóre przecinki spośród tych, które istnieją naprawdę. Dokładnie jak te przedpotopowe mapy, którymi się posługujemy na Harpie. Tam gdzie jest przecinka na mapie w rzeczywistości jest ich co najmniej dwie. Weź tu bądź mądry i wybierz właściwą. GPS w tym nie pomoże, do tego, co naprawdę jest przydatne jeszcze wrócę.
Na szczęście fotograf okazał się sympatycznym kolega reporterki RWM, która wypatrzyła nasze jak to ujęła ogniste koszulki i postanowiła przeprowadzić z nami wywiad.
Korzystając ze swojego wieku przedstawiłem naszą grupkę poniewczasie zauważając, że Behem w swoim szaro-zgniłozielonym stroju jakby do nas nie pasuje, no cóż Ojcu Dyrektorowi wolno wszystko. Przedstawiłem pokrótce naszą strategię polegającą na założeniu, że spróbujemy zaliczyć tyle punktów ile się da, dobrze się przy tym bawiąc i postaramy się przybyć o czasie na metę. Vigil dorzucił, że taktykę dostosujemy w trakcie jazdy a podstawowym założeniem jest nie "zajechać się w ciągu dwóch pierwszych godzin jazdy". Dało mi to sporo do myślenia przez następne dwie godziny.
Rzut oka na mapę rozdaną o 6.45 przekonał nas, że o obejrzeniu morza możemy w tym roku zapomnieć. Trzy punkty usytuowane nad morzem w odległości ok. 40km od mety to zadanie dla Herosów.
Wniosek: kierujemy się na południe zaczynając od najbliższego punktu a potem po kolei z zachodu na wschód i wreszcie ku północy tak wysoko jak nam siły i czas pozwolą.
Gdy tylko padło ostatnie słowo, Vigil wyrwał jak z procy do przodu. Na asfalcie szybko osiągnęliśmy szybkość podróżną.. 37km/h.
Pędzimy najpierw kierunku odwrotnym od tego, z którego przyjechaliśmy, na pierwszy PK nr 9 skręcamy z asfaltu i ostro pod górę. Vigil pierwszy, chyba nawet wjechał, my z buta. 7.08 i pierwsze punkty w klasyfikacji zaliczone.Vigil startuje w dół, my za nim.
Jedziemy asfaltem w stronę Lęborka, z prędkością a jakże podróżną. Vigil prowadzi, zmieniam go po kilkuset metrach, aby stwierdzić że nie jest prosto utrzymać to tempo pod wiatr. Spojrzenie na pulsometr- 146 i niestety, mimo, że pamiętałem, nie udało mi się go włączyć żeby zapisywał wyniki. Dokonuje dość ekwilibrystycznych manewrów żeby trzymając tempo koło w koło z Vigilem jedna ręka uruchomić odliczanie. W końcu chciałbym wiedzieć ile kalorii stracę przez te, 12h ale w tych warunkach daję obie spokój. Trudno zadowolę się spoglądaniem na puls. Behem się ze mnie śmieje, że mam tyle gadżetów, z których potem nie umiem bądź zapominam skorzystać. Hm cos w tym jest.
Gdy drugi raz zmieniam Vigila na prowadzeniu myślę sobie o kolego, po co ci ta fanfaronada, jemu nie pomożesz a sam będziesz zdychał w końcówce, przecież to dopiero pierwsze kilometry a ty już zioniesz jak smok wawelski. To tempo jest dla mnie zdecydowanie za wysokie. Gdy Vigil znów wychodzi na prowadzenie już pokornie staram się tylko utrzymać koło. Behe i Klepek za nami nie wychylają się.
Wpadamy do Lęborka trochę okrężną trasą, bo można było wcześniej skręcić, cóż dwa km w plecy. Dopadamy do zjazdu z drogi i...wjazd w kartoflisko. Jakieś zaorane pole, po ostatnich opadach pełne wody i błota. Taplamy się z niechęcią tak jak spora grupa innych harpaganowiczów, nie da rady tego obejść ani tym bardziej objechać. Zdobywamy w końcu punkt 16 i spędzamy trochę czasu na zdrapywaniu błota z rowerów. Poganiani przez Vigila jedziemy dalej. Vigil coraz bardziej wyrywa do przodu. Znów przejeżdżamy przez Lębork. Vigil sunie jak po sznurku skłaniając mnie do rozmyślań czy jest takim zdolnym nawigatorem czy też zna to miasto jak własną kieszeń, tym bardziej, że przyznał się, że mamy tu odwiedzić na stacji Shella jakiegoś pociotka z rodziny. Do PK 6 docieramy bez większych przeszkód. Vigil aż pali się do jazdy, więc daję mu dyspensę, której i tak nie potrzebował i zostawia nas na pastwę losu. Gdy odjeżdża.. napięcie spada. Teraz, gdy jego nie ma, tempo od razu siada, już nie pędzimy jak opętani, zaczynamy przedłużać przestoje, jedziemy bez presji, można by rzec rekreacyjnie, co nie znaczy wolno, jednakże mój puls tego dnia już nie wzniesie się więcej niż 125 uderzeń, czyli taki lekki truchcik. Odtąd naszym sakramentalnym pytaniem na każdym PK będzie: czy nr 796 już tu był. Jego przewaga rośnie, wyprzedza nas najpierw 20 potem prawie 50min by w końcu w porównywalnym czasie jazdy zaliczyć o 4PK więcej. Cyborg proszę państwa, cyborg.
Gdy Wojtek odjechał w siną dal, naturalne przywództwo obejmuje Behem a to głównie za zdolności nawigacyjne. Wspiera go Klepek, dla którego jest to pierwszy występ w jeździe na orientację, pierwszy w spd i pierwszy dłuższy tym sezonie. Daje sobie rade nadspodziewanie dobrze przez cały czas, zresztą to facet, który nigdy nie narzeka. Ja ograniczam się do dyskretnej konfrontacji poczynań naszego nawigatora z moim GPS. Porównanie naszych odczytów jest trochę trudne, bo mój GPS pokazuje truck up a jego north up. Obu nam nasze ustawienia wydają się być naturalne i żaden nie chce ich zmienić. Ja obejmuje prowadzenie gdy wyjeżdżamy na szosę, w terenie wlokę się z tyłu, tym bardziej, że zabłocone spd coraz trudniej się zapinają co w końcu po raz pierwszy i jedyny budzi moja irytacje tego pięknego dnia. Przed PK 20 pierwsze deja vu, jedziemy drogą na której bezskutecznie i według mnie przez całą wieczność czekałam kiedyś na Matildae i Popeyea żeby w końcu ich porzucić a potem odnaleźć się jak syn marnotrawny pod koniec dnia. Tym razem Vigil robi za marnotrawnego. :) PK 20 zdobywamy bez większych trudności. Potem, co jak sądzę znów jest pokłosiem nieobecności Vigila odpuszczamy PK 1. Zwycięża teoria, że szkoda czasu na PK wart tylko 1pk, może nam go zabraknąć w końcówce. Trochę to zachowawcza taktyka, bo PK1 wydaje się być o rzut kamieniem od naszej trasy ale już wielokrotnie zdarzyło sie na Harpie, że to co na mapie najłatwiejsze, w praktyce okazywało się górą nie do zdobycia. Behem rzuca hasło odpuszczamy, my nie oponujemy i tak mijamy jedynkę, tym bardziej że przed nami cel ważniejszy PK 13 na wieży widokowej. Jest tu dodatkowy smaczek bo Behem nie odnalazł go w poprzedniej edycji Harpa, ja miałem to szczęście, że razem z Matildae i Popeyem stanęliśmy na jej szczycie co uwieczniliśmy na zdjęciu. Ambicją Behema jest go znaleźć, co nie bez trudu nam się udaje. Niestety nie pomagam w tym mimo, że jako jedyny już tu byłem. Moja wyobraźnia przestrzenna nie pozwala mi przypomnieć sobie drogi, która ku niemu prowadziła, pamiętam jedynie obrazy bezpośrednio z nim związane. Kiedy kręcąc się po okolicy trafiamy na schody wiem, że to tu i pamiętny poprzedniej wizyty zostawiam rower u stóp schodów by pieszo zdobyć punkt. Moi towarzysze uznają, że to niehonorowo zdobywać pieszo punkty na trasie rowerowej i odjeżdżają w las żeby wspiąć się tam rowerem. Mają trochę racji bo gdy docieram do końca schodów meldując się obsłudze PK, biorą mnie za.. uczestnika trasy pieszej. Wyprowadzam ich z błędu z satysfakcją obserwując jak z lasu wyłania się Behem i Klepek.. bez rowerów. Ścieżka okazałą się zbyt stroma. Jedyny wjazd na ten punkt prowadził drogą, która wybrałem 2 lata temu w nieco innym towarzystwie. :) Robimy fotkę by upamętnić to swoiste deja vu, które co i rusz przeżywam na tej trasie i jedziemy dalej. Ku PK12.
O tym jak trudno jest wybrać właściwą przecinkę spośród trzech czy czterech, które mamy do dyspozycji a których oczywiście nie ma na mapie ani w GPS już mówiłem. Jest to tajemnica Harpa, której wciąż nie odkryłem a która wciąż mnie zadziwia. Nawet najlepsza mapa nie zastąpi doświadczenia, intuicji i łutu szczęścia, przy czym ci najlepsi mają go jakby trochę więcej. Jesteśmy w okolicy, którą dobrze znam z poprzedniego Harpa. Wiem, że tu byłem, poznaję ścieżki ale.. nie potrafię z tej wiedzy skorzystać. Mam w głowie poszczególne, pojedyncze obrazy, jednak nie układają się one w jakąś wskazówkę, dokąd iść. Może stąd się bierze moja kiepska nawigacja. Potem wieczorem długo rozmawiamy jak to zwykle po osiągnięciu mety, wspominając odcinki trasy a ja ze zdumieniem przysłuchuję się jak wszyscy rozprawiają: a pamiętasz tą przecinkę przy Pk12, trzeba było skręcić w lewo, potem zawinąć itd. Nawet Klepek zdaje się wiedzieć o czym mówią a ja potakuję ale.. nie mam zielone pojęcia. Ja tego nie widzę. O gdybym był tam w lesie, porównał z mapą a najlepiej nałożył track z GPSa to bez pudła wskazałbym właściwa drogę, ale tak?
Dlatego teraz zdaję się na Behema. Wybiera w końcu jakąś przecinkę. Na oko nie wygląda zachęcająco. Wąsko, ostro pod górę, błotnisto i mało śladów. Wspinamy się z dwieście metrów i .. rezygnujemy. Potem jedziemy dalej, wybieramy następną przecinkę znów do góry a te wyglądają tak samo. Nie widząc PK zjeżdżamy do następnej przecinki, znów to samo, czas płynie. Gdy już w domu patrzymy na zapis śladu-objechaliśmy tę górę niemalże dookoła co chwila fundując sobie kolejną wspinaczkę zakończona rozczarowaniem. Gdy w końcu docieramy do PK12 nasza radość nie zna granic choć z drugiej strony gdy zdajemy sobie sprawę, że ta pierwsza przecinka prowadziła nas wprost do celu trudno się nie wkurzać. Zabrakło wiary w intuicje Behe. Jemu zresztą też. Tak jak i cierpliwości. Zirytowany ponaglał nas, gdy zbyt długo zastanawialiśmy się nad wyborem drogi. Mówiąc: ruszajmy obojętnie gdzie byle by nie stać w miejscu. Ciekawy pomysł!
Po zaliczeniu PK12 czas ruszyć na północ tak daleko jak zdołamy. A to oznaczało drogę pod wiatr. Momentami dość mocny i nieco chłodny. Przez cały dzień miałem wrażenie, że nie jest mi za gorąco mimo, że od pewnego czasu towarzyszyło nam piękne słońce. Jedziemy prosto jak strzelił do PK7, a to oznacza kolejne reminiscencje, przekraczamy bowiem drogę do Bożegopola w którym był kiedyś Harp i stację na której wysiadaliśmy z pociągu, nawet sklepik w którym robimy zakupy jest ten sam. Ech wszystko już było. Nie czas jednak wspominać. Punkt osiągamy bez większego wysiłku, oczywiście nawigacyjnego bo dojazd jest dość ciężki, błotnisty i pod górę. Zmęczeni pozwalamy sobie na popas, rozkładam się na ziemi i raczę się kawą. Od pewnego czasu na kolejnych PK mijamy się z jakimś dwuosobowym zespołem niezłych wycinaków, których raz wyprzedamy, raz jesteśmy tyłu. Tym razem wiedzeni przez Behema meldujemy się przed nimi. Kiedy widzę ich nadjeżdżających pozwalam sobie na żart, który o czym zdaje sobie sprawę zbyt późno może być odebrany jak impertynencja: mówię no co jest chłopaki, dlaczego tak długo, kawa stygnie, chcecie? :) Jeden krzywo się uśmiecha i odmawia ale drugi bierze to za dobrą monetę i pije pełny kubek. Zbierają się szybciej od nas i przed odjazdem poczęstowany mówi: stary, gdy zrobię Harpa to zadedykuje go Tobie za tę kawę, odpowiadam trzymam Cię za słowo. Uśmiechamy się i startują. Spotkamy się jeszcze na drodze machając do siebie ręką. Wkrótce zbieramy się i my. Cel PK 17. Znów mijam miejsca znane z poprzedniego Harpa. Tu zaraz za Kochanowem nastąpił mój skruszony powrót do poprzedniego teamu, ciekawe jak sobie radzi Vigil nasz syn marnotrawny? Do PK 17 wspinamy się ostro pod górę, bądź co bądź Pomorską. Zostaję z tyłu, końcówkę prowadzę. Klepek wjeżdża jak tylko może najwyżej jakby w spd jeździł od zawsze. Na PK nie marudzimy ale ja podczas zjazdu o mały włos nie zaliczam gleby co mnie napawa taki strachem że zjeżdżam już do końca na zaciśniętym hamulcu. Pielucha do wymiany. Potem trochę asfaltem, trochę szutrami decydujemy się na PK8.
Ponieważ z PK17 na PK2 droga prowadzi prawie cały czas dobrym asfaltem namawiam na ten PK ale bez przekonania ostatecznie odpuszczamy kierując się na 8. PK usytuowany w sporym błotkowisku. Jadę niezwykle ostrożnie a w końcu schodzę z roweru jazda po błocie nie jest moja mocną strona tym bardziej że jeszcze mam w pamięci jak zatańczyłem na śliskim zjedzie.
Odbijamy karty i ruszamy dalej. Klepek rusza ostro i.. leży. Nie rusza się. Robię zdjęcia dla potomności a nie ze złośliwości przekonany, że się chichocze ze śmiechu ale okazuje się, że się nie zdążył się wypiąć i trochę obił sobie biodro. Wreszcie wstaje i rusza dalej wkrótce nadrabiając dystans gdy tymczasem ja.. jak to ładnie Klepek określił, schodzę. Jest gdzieś 90km, zaczynam odczuwać zmęczenie, tak poniżej kolan, oddech w porządku, du
też ale jakoś miękko w kolanach. Jadę próbując dogonić na łąkach Behe i Klepka. Nie jest tragicznie ale bywało lepiej. Byle do asfaltu to trochę odpocznę. Wreszcie jest. Czas na kolejną ważną decyzję. Pierwotny plan zakładał zrobienie PK 5. Jest po drodze do mety ale.. no właśnie. Mamy 3h i trzy punkty. Może być na styk. Wybieramy wariant bezpieczny i odpuszczamy PK5 czego będziemy raczej żałować na mecie, bo był blisko i przeniósłby nas w klasyfikacji o jakieś 10 miejsc w górę, ale równie dobrze moglibyśmy walczyć o życie, gdybyśmy go nie znaleźli. Nie ma Vigila więc łatwiej o decyzje o rezygnacji. Potem dowiemy się że on miał podobne dylematy. Na PK 15 ze zdziwieniem przyjmujemy informacje, że zawodnika z nr 796 jeszcze tu nie było. Ha pierwszy raz jesteśmy przed nim. No cóż zapewne popędził na 2, która my odpuściliśmy. W dobrych nastrojach robimy sobie zdjęcie, że niby tak zastanawiamy się nad trasą, podczas gdy wszystko jest już właściwie proste. No prawie. Do PK3 na rozlewisku docieramy po dłuższych dywagacjach na skrzyżowaniu przecinek. W końcu kierując się swoim GPS wybieram najbardziej zewnętrzną, która obiecuje nam trafienie w punkt i.. tak się dzieje, ale drogą usłana gałęziami choinek a na końcu musimy się przedzierać przez rozlewisko, podczas gdy można by pięknym szuterkiem podjechać z drugiej strony, ot i korzyść z GPS.
Zaliczamy ostatni punkt i teraz już tylko do mety. Mamy godzinę i kilka km więc spoko. Kiedy zmierzamy do asfaltu przechodzi mi przez głowę myśl, że może gdzieś tu.. i proszę czyż to w oddali nie znajoma płomienna koszulka? Tak to Vigil. Zalicza swój ostatni PK. Nie czekamy na niego pewni, że nas dogoni i rozpoczynamy finisz. Nie wiem czy geniuszowi Behema czy wielkiemu szczęściu zawdzięczamy fakt, że do mety mamy już z górki. Autentycznie. Prawie non stop po asfalcie. Po 130km w nogach finisz do mety z góry to po prostu ekstaza, czasem trochę stonowana bo jeden z zakrętów jest tak ostry że daję ostro po hamulcach, żeby siła odśrodkowa nie przeniosła mnie do rowu. Ze współczuciem ale i podziwem patrzę na jakiegoś nieszczęśnika który ostro walcząc pcha się w górę żeby zaliczyć jeszcze PK z którego zjeżdżamy.
Metę osiągamy w dobrym zdrowiu i bezpiecznym czasie na 40 min przed upływem terminu. Hm można było się pokusić o PK 5. Ale dziś jakoś żałuję krótko.
Robię pamiątkowa fotkę i czekam na Vigila, który się spóźnia i wbrew oczekiwaniom nie dogonił nas na finiszu. Okazuje się, że nie byłby sobą gdyby nie spróbował zahaczyć jeszcze 15 na której o niego wypytywaliśmy a do której nie dotarł. Jedzie w jej kierunku ale odpuszcza nie chcąc ryzykować. Na metę wpada tak szybko, że przegapiam jego wjazd i.. każe mu wjechać jeszcze raz. Ot taka prawda czasu, prawda ekranu. Potem jakoś długo się przepakowuje żeby stwierdzić, że nasi lanserzy już udzielają wywiadu miłej reporterce, która jak na profesjonalistkę przystało oczekiwała naszej grupy na mecie, żeby zgrabnie zakończyć naszą historię. Trafiamy więc do Internetu i mam nadzieje do potomności.
Potem już tradycyjnie posiłek i zbieramy się do powrotu. Na korytarzu zaczepia mnie jakiś gość. Bez kasku i kurtki oczywiście go nie poznaję ale mówi: stary Harpa nie zdobyłem, więc dedykacji nie będzie ale ta kawa postawiła mnie na nogi jeszcze raz dziękuję. Miłe prawda?
Do "apartamentu" wracamy w szampańskich nastrojach. Na tyle dobrych, że robimy sobie fotki na tle zachodzącego słońca i na mostku. Droga pod górę mija w okamgnieniu i moje obawy, że tu zdechnę po całym dniu okazują się bezpodstawne. "Apartament" wita nas ciepełkiem z kominka. Po kolacji na której kończymy bezkonkurencyjny posiłek regeneracyjny przytargany przez Vigila (dzięki Agnieszko) wybieramy się do biura zwodów gdzie Behem ma nadzieję na nagrodę pocieszenia. Na sali leży pokotem chyba ze sto osób, to głownie uczestnicy trasy pieszej, co od razu widać gdy wychodzą kolebiąc się jak kaczki po nagrody. Cóż te kilkadziesiąt km to masakra dla nóg. Już się temu nie dziwię, bo znam te chodzące zoombie z pierwszego Harpa. Prawdziwy aplauz wywołuje jeden ze zdobywców Harpa pieszego (nota bene zwycięzca rowerowy zaliczył "tylko" 18 z 20 PK) który niemalże podskakując biegnie po nagrodę.
Vigil wpada na pomysł żeby zadzwonić do Bartka i spytać jak mu poszło, mówię daj spokój, Bartek już pewnie jedzie do domu. Vigil dzwoni, dość długo stoi ze słuchawką, słyszę jak mówi: Bartek jeszcze tu jest, na sali. Rozglądamy się. W najciemniejszym rogu sali podnosi się jakaś ręka z telefonem. Tak, to Bartek wyrwany ze snu. Podchodzimy. Cóż Bartek nie jest specjalnie potężnej postury ale jego szczupła sylwetka i blada prawie papierowa twarz każe nam domyślać się co przeszedł. O kurde, myślę sobie jeszcze go tak zmęczonego nie widziałem. Szybko dajemy mu spokój skupiając się na nagrodach a tych jest mnóstwo. Chyba starostwo powiatowe chciało się pozbyć całej papeterii o czym przekonujemy się, gdy Behem otrzymuje wyśnioną i wyczekana nagrodę. Hm delikatnie mówiąc, skromną. Nie to co w naszych zawodach. :)
Wracamy do siebie bo czas na analizę trasy o której już wspominałem i w ogóle nocne Polaków rozmowy, także w towarzystwie naszych znajomych z Lublina, którzy okazali się jeszcze lepszymi wycinakami od Vigila i zajęli jeśli się nie mylę 11 i 14 miejsce. Ich luzacka postawa, a tak ich oceniałem nie była bez przyczyny.
Dzień kończy się bez libacji zapowiadanej tuz za metą ale i tak jest świetnie.
Ps.
Rano budzę się pierwszy bo mieliśmy z Behem udać się na poszukiwanie dobrej fotografii porannych mgieł nad jeziorem ale pogoda nie dopisała. Skoro jednak wstałem idę sam. Robię spacer w sumie ok. 6km trochę ponad godzinę jak wynika z GPS i już czuję mięsnie grzbietu, a gdy zdaję sobie sprawę, że to dwadzieścia razy mniej i krócej niż uczestnicy Harpa pieszego mój szacunek dla Bartka i innych piechurów rośnie niebotycznie.
Droga powrotna prawie bez historii choć prawie jak wiemy robi ogromną różnicę. Ponieważ zielona noc przebiegła spokojnie wariant, że zastąpię Vigila za kierownicą okazał się zbędny. Wojtek prowadzi szybko i pewnie. W nasze okolice docieramy bez przeszkód. Jeszcze tylko wizyta w "ekskluzywnej kwiaciarni" bo Vigil jest dżentelmenem i nie wraca do domu z pustymi rękami.
Przy okazji dostaję okazję by samemu zabłysnąć przed córką gdy przypada mi w udziale zbędny, nieparzysty tulipan który psuł jego koncepcję. Potem tankowanie gazu, ostateczne rozliczenie kosztów wyjazdu i zniewalające uczucie, że jest znacznie poniżej oczekiwań. Zawozimy Klepka, zdejmujemy z bagażnika jego rower, żegnamy się. Przejeżdżamy może z kilometr gdy nagle słyszymy zgrzyt i stuk na dachu. Może byśmy to zignorowali ponieważ przez pół drogi coś nam tam dokazywało ale widok roweru Behema zwisającego z dachu mrozi nam krew w żyłach. Stajemy natychmiast na, na szczęście pustej ulicy. Odkręciła się mała nakrętka, która wydawała się Vigilowi nieco poluzowana gdy sprawdzał bagażnik przed odjazdem i cała szyna zwinęła się w rulonik. Rower Behema położył się w lewo wystając na połowę sąsiedniego pasa. Jednak mamy fart. Gdyby się to stało przy szybkości 120km/h na ruchliwej trasie to strach pomyśleć. A tak, narzekamy jedynie na jakość hipermarketowych bagażników i za chwilę bezpiecznie lądujemy w domach.
Podsumowanie:
Przejechałem przez 11 PK, zdobywając na nich 35pkt, zabrało mi to 11:06 z tego 8:2:12 stanowiła czysta jazda. Jechałem ze średnią prędkością 17.27 km/h i zrobiłem 137.32 km ustanawiając swój tegoroczny rekord dzienny, maksymalnie podróżowałem z prędkością 47,9 km/h prawdopodobnie na trasie dojazdowej do startu bądź na radosnym finiszu do mety, już nie pamiętam.
W sumie dało mi to 67miejsce czyli w granicach przyzwoitości i poczucie, że mogło być ciut lepiej gdyby tak jeszcze ta 5.. :)
Na koniec oczywiście podziękowania:
-dla Behema za
zdjęcie ze mnie odpowiedzialności za nawigację i doprowadzenie naszej trójki niemalże bezbłędnie do mety,
oraz za światłą radę udzieloną wprawdzie Klepkowi ale zamierzam z niej korzystać, a mianowicie żeby "niczego nie odkładać na później a zwłaszcza
wymarzonych wypraw". :)
-dla Vigila
za logistykę i politykę twardej ręki w działaniach ogólnie logistycznych, sukces ekonomiczny
oraz nadanie mi zaszczytnego tytułu "włóczykija" bo nazwa "podróżnik" została już zarezerwowana. :)
-dla Klepka za
to, że mnie namówił do wyjazdu no i oczywiście za zupełnie NIEPRAWDOPODOBNE KANAPKI z szynką i ogórkiem, których magiczna wprost moc i niebiański smak (skusił nawet Behema) zapobiegł mojemu zejściu i pozwolił w dobrym zdrowiu dotrzeć na metę, obiecuje że już nigdy nie będę się śmiał ani z ilości ani jakości Twoich kanapek i jestem gotów wozić je za Tobą na każdej wyprawie. :)
Mapka z trasą:
Okiem obiektywu: