OTWOCKI PORTAL ROWEROWY
Aktualnie na stronie:
Ostatnia aktualizacja:
Siemiatycze Lublin 2006.
©Tekst: Chiste. Dodano: 14.07.2006.


Dzień pierwszy, 15 czerwca:

dystans: 101,98 km;
czas kręcenia: 05:45:49;
średnia prędkość: 18,34 km/h;
maks. prędkość: 54,20 km/h

Zbiórka przed Hefajstosem o 6:20. Pierwszy zjawił się Leo, który postanowił przyjechać na stację jeszcze przed 5:30, żeby odprowadzić Behema wyruszającego na Nordkapp i przy okazji kupić bilety na pociąg. Pamiątkowe zdjęcie przed Hefem i drużyna w Składzie Leo, Yorek i Chiste ruszyła pędem do Warszawy, z lekką obawą, że ucieknie jej pociąg.

Ta obawa jakoś mocno ich pchała, bo już o 7:00 byli na Dworcu Wschodnim (po wizycie w sklepie po drodze) i mieli jeszcze pół godziny do odjazdu pociągu do Hajnówki. Chiste, widząc zastępy rowerzystów na peronie, trochę panikował. Za to Leo był kompletnie wyluzowany i spodziewał się rowerowej salonki. I okazało się, że były to słuszne przypuszczenia, bo o 7:34 na peron wtoczył się piękny wagon rowerowy.

W środku siedziało już kilku rowerzystów, z którymi chłopcy po chwili zaczęli wymieniać poglądy i uprzejmości. Chiste trochę cierpiał, bo nowi znajomi co jakiś czas puszczali dymka, a on właśnie na tej wyprawie postanowił rzucić palenie. Żeby trochę odreagować i oddalić od siebie pokusę zajarania, na każdej stacji wychylał się przez okno i, udając kolejarza, krzyczał: "88821 odjazd"!

Około 10:20 OGRy wysiedli na stacji Sycze i popędzili w kierunku Grabarki, czyli prawosławnej Częstochowy. Pobyt tam nie trwał długo. Rzut oka na las krzyży, spacer po świeżo zasianej trawie, zdjęcia. Cerkwi w środku nie zwiedzali, ponieważ przed wejściem straszyła informacja o zakazie wstępu w krótkich spodenkach. Jeszcze zaczerpnęli wody ze świętego źródła i w siodło.

Szutrowymi drogami śmignęli przez Siemiatycze do Drohiczyna. Tu nastąpiło pierwsze spotkanie z Bugiem - drogowskazem podczas dalszej podróży. Z Drohiczyna już asfaltem w kierunku województwa mazowieckiego. Po drodze nad rzeką widać było jakieś dziwnie powysadzane fortyfikacje, które wzbudziły zaciekawienie Yorka. Droga prowadziła znów przez Siemiatycze, most na Bugu, do Serpelic. Na trasie, gdzieś w leśnej wiacie turystycznej, nastąpił pierwszy popas z grzanym na gazie posiłkiem.

W Serpelicach dylemat - niespodziewane bogactwo wyboru miejsc noclegowych, pod warunkiem, że będzie to domek kempingowy. Pola namiotowego brak. Za to domki wypasione, z prysznicem, klopem i kuchnią. Małe wahanie, negocjacje ze stróżem jednego z ośrodków (trzeba było poczekać do odjazdu szefowej) i pierwszy nocleg załatwiony za promocyjna cenę. Żądza kąpieli zwyciężyła - prysznic był w cenie. Leo padł, jak trup jeszcze przed 21:00. Komary i meszki cięły po kostkach niemiłosiernie.


Dzień drugi, 16 czerwca:

dystans: 113,77 km;
czas kręcenia: 06:07:02;
średnia prędkość:19,17 km/h;
maks. prędkość: 41,6 km/h

Pobudka była dosyć wcześnie, bo trzeba było oddać klucze stróżowi kempingu zanim wróci szefowa. Szybkie śniadanie i na rowery. Tuż za Serpelicami skręt nad rzekę, która rzeźbi w tym miejscu wysoką skarpę. Widoki z góry przepyszne: Bug rozlewa się urokliwie. Trochę żal, że zamiast łaszczyć się dzień wcześniej na prysznic nie dane było tutaj nocować. Warto zejść ze skarpy na brzeg rzeki, chociaż jest stromo. Pierwszy zsunął się Yorek, drugi - Chiste. Leo stwierdził, że do zejścia niezbędna jest lina asekuracyjna i został z rowerami na górze.

Następny przystanek chłopaki zrobili w Janowie Podlaskim. Duże zakupy i śmigiem do stadniny. Yorek - miłośnik fotografii artystycznej - natychmiast zaczął pstrykać fotki stojącym na padoku arabom, choć po pierwszym dniu jazdy sam był już opalony jak Arab. Leo wolał zdjęcia na tle zabytkowej stajni pod zegarem, a Chiste wypisywał pocztówkę do żony, budząc uśmiech na twarzach towarzyszów podróży.

Za stadniną OGRy pomknęły czerwonym szlakiem rowerowym. Początkowo biegł on całkiem szybką, utwardzoną betonowymi kostkami drogą, która - zdaniem Yorka - jest porządniej wykonana niż niejedna warszawska ścieżka rowerowa. Po kilkunastu kilometrach droga się skończyła, a szlak skręcił w koleiny wyjeżdżone przez landrowery pograniczników. Tutaj chłopaki kilka razy zgubili się i zanim wylądowali w jakiejś cywilizowanej okolicy, zaliczyli przejazd przez rozlewisko (Chiste bardzo pięknie ochlapał błockiem sakwy), pastwisko z elektrycznym pastuchem i nadbużańską dżunglę z atakującymi bezczelnie komarami.

Kolejny cel wyprawy - Pratulin, ze słynnym cmentarzem unickim. W samym miasteczku widać było wsparcie, jakie uzyskało ono w związku z wizytą papieża kilka lat temu. Niby zwyczajna pipidówa, ale wszędzie pozamiatane, równe chodniki wzdłuż każdej ulicy, nietopiący się asfalt (dziur w drogach brak) no i oczywiście reprezentacyjne rondo, do którego prowadzą dwie bite drogi i dwa piaszczyste dukty.

Za Pratulinem, dużo gorszy już asfalt, poprowadził wyprawę do Terespola. Miejscowość ta była kolejną, w której szlak trafił szlag, tzn. chłopaki nie trafili na oznakowania. Terespol pozostał w ich pamięci głównie dzięki czołgowi T-34, którego Yorek lubieżnie dosiadał oraz truskawkom kupionym na przejściu granicznym. Po zakupach nastąpił zjazd nad Bug - popas (podziękowania dla dwóch wędkarzy, którzy użyczyli wiadra do mycia garów) i egzekucja truskawek (bardzo pokrzepiły zmęczone upałem cielska). Po odpoczynku zapadła decyzja o konieczności zakończenia dnia w Sławatyczach, gdzie Chiste spodziewał się odnaleźć terminal z prysznicami. W pędzie do Sławatycz niektórzy zapomnieli się trochę i jeden z najefektowniejszych monasterów na trasie - w Jabłecznej - został gdzieś za plecami.

Tuż przed Sławatyczami chłopaki przejeżdżali przez miejscowość Liszna, gdzie niespodziewanie wyrósł przed nimi znak drogowy z choinką i domkiem na niebieskim tle - schronisko młodzieżowe. Szybka decyzja - nocleg w schronisku. Drobne formalności, 8 zł od osoby, a w zamian: prycze, klop, lekko nieświeże natryski, wypasiona kuchnia i żadnych innych gości. W przedsionku leżały foldery turystyczne - w jednym z nich Yorek znalazł zdjęcia ominiętego monasteru św. Onufrego w Jabłecznej. Były boskie! Wściekły Yorek postanowił wstać wcześnie rano i pojechać do oddalonego o 4 km klaszoru.


Dzień trzeci, 17 czerwca:

dystans: 65,13 km;
czas kręcenia: 3:37:25;
średnia prędkość: 19,45 km/h;
maks. prędkość: 32,9 km/h

Rano w końcu nikt nie pojechał do monasteru. OGRy śmignęli najpierw przez Sławatycze (dobrze, że nie szukali tu dzień wcześniej prysznica, bo to lipa była), potem przez Hannę i dojechali do Włodawy. Tu nastąpiło uzupełnienie stanów paszy oraz cieczy, przejazd wokół rynku do cerkwi i dalej - na Sobibór. We Włodawie, za zupełną darmochę, Yorek zaopatrzył się w mapy w miejscowym punkcie informacji turystycznej. Dzięki zapobiegliwości tego człowieka po kilku kilometrach jazdy asfaltem nastapił zjazd na bardzo wygodną, leśną szutrówkę, która prowadziła wzdłuż torów do miejsca byłego hitlerowskiego obozu zagłady w Sobiborze. Na miejscu kilka fotek, chwila skupienia, zapalony znicz i odjazd w milczeniu. Leo westchnął tylko, że "świat jednak musi być porąbany, skoro byli ludzie, którzy mogli wymyślić i realizować plan masowej zagłady i to w tak pięknym miejscu, jak sobiborskie knieje". Szalony plan hitlerowców w Sobiborze nie powiódł się do końca, bo w 1943 r. w obozie wybuchło, zakończone sukcesem, powstanie więźniów. W tym samym roku obóz został zlikwidowany.

Po chwili martyrologia ustąpiła pięknym krajobrazom, podobnym trochę do tych z Otwocka czy Celestynowa, bo sosnowym. Co ciekawe, w przeciwieństwie do terenów Mazowieckiego Parku Krajobrazowego, w Sobiborskim PK co kilkanaście kilometrów można się natknąć na zgrabne wiaty turystyczne, które nikomu nie przeszkadzają i nie służą za materiał na opał. Podobne do mazowieckich są natomiast piaszczyste drogi i zdolności tutejszych znakarzy, którzy chyba szkolili panów z otwockiego PTTK, bo podobnie jak oni poprowadzili szlak rowerowy po piachach.

Piach był główną przyczyną frustracji Chistego, który zakopał się w nim bardzo szybko i strzelił focha, że dalej po takiej nawierzchni nie jedzie. Stan wzburzenia Chistego spowodował pośrednio małą awarię u Leo, któremu podczas ponownego startu na piachu spadł łańcuch i za nic nie chciał wrócić na przednią zębatkę. W końcu udało się go jakoś wyszarpać i ruszyć w kierunku asfaltu, a potem już po równym nad Jezioro Białe, do Okuninki!

Miejscowość odpicowana, co i rusz ośrodki wczasowe, ludzi sporo. Pozostało tylko znaleźć pole namiotowe. Według Yorka miały być tylko dwa, a okazało się, że Okuninka to turystyczne targowisko. Pierwsze pole jednak odpadło w przedbiegach, bo było jakoś przykurzone i za blisko jezdni. No, ale drugie już okazało się całkiem spoko, z czystymi sanitariatami, trawnikiem, cieniem i własnym molo. Ponieważ upał zachęcał do skorzystania z wody, ceny były przystępne, nikt się długo nie zastanawiał. Rozbijanie namiotów, zmiana gaci i chlup - do jeziora. A potem słońce, plaża, lans, spotkania z krokodylem - dzień dziecka! I małe zaskoczenie tym, że Ghana rozbiła na mundialu Czechów.


Dzień czwarty, 18 czerwca:

dystans: 111,61 km;
czas kręcenia: 6:00:46;
średnia prędkość: 18,88 km/h;
maks. prędkość: 44,9 km/h

Pobudka o 7:00. Leo wstał dużo wcześniej, gdzieś po czwartej, a właściwie nie wstawał, bo sen prawie przez całą noc uniemożliwiały łomoty niosące się z ośrodka położonego po drugiej stronie jeziora (weselicho). Więc wyszedł sobie z namiotu po czwartej, założył okulary pływackie i rzucił się w toń jeziora. Potem, po szóstej, to samo zrobił Chiste. Yorek w tym czasie przewracał się jeszcze z boku na bok.

Jazda rozpoczęła się przed 8:00. Początkowo trasa prowadziła leśnymi ścieżkami, które z kilometra na kilometr robiły się bardziej piaszczyste. Z kilometra na kilometr rosło też w Chistem wkurzenie i osiągnęło apogeum, kiedy Yorek pełniący rolę nawigatora, skręcił w drogę, która bardzo przypominała plażę i biegła w kierunku zupełnie odwrotnym do spodziewanego przez Chistego. Tutaj nastąpił jęk podobny do tego z poprzedniego dnia i pretensje dotyczące wyboru drogi. Yorek spokojnie zniósł skargi i pozwolił zmienić kierunek. Opodal była leśniczówka, a mieszkająca tam sympatyczna rodzinka udzieliła OGRom cennych wskazówek, jak dotrzeć do asfaltu prowadzącego w stronę Lublina. Po chwili cała trójka pedałowała szybkim tempem po gładkiej szosie.

Pierwszy przystanek w Urszulinie. Zakupy, podczas których Yorek i Leo proponowali Chistemu nabycie jogurtu antystresowego (bardzo się chłopak wczuł podczas tej jazdy po piaskach). Sam Chiste był zmęczony jazdą w ogóle (chyba mściło się na nim piwo wypite dzień wcześniej) i rozpaczliwie szukał na półce napoju energetycznego. Z pomocą przyszła mu pani ekspedientka, która wskazała napój redbulopodobny w cenie skandalicznie niskiej (5,5 zł za pół litra) i pouczyła klienta o skutkach ubocznych, mówiąc: "mój stary gada, że jak ja się napiję tego napoju, to zapierdzielam jak sto pięćdziesiąt". I rzeczywiście, Chiste po konsumpcji zapierdzielał jak trzy razy pięćdziesiąt. Dalsza trasa prowadziła przez wiochy Pojezierza Łęczyńskiego, bardzo malownicze i skąpane w niedzielnym słońcu tereny. Kolejny odpoczynek nastąpił dopiero nad Jeziorem Piaseczno, na jakimś zapomnianym i bezmyślnie odgrodzonym od wody parkingu. Stamtąd OGRy pomknęły do Puchaczowa, gdzie przywitały ich szyby kopalni węgla "Bogdanka" i ścieżka rowerowa z baumy (całkiem spoko), i dalej - do Łęcznej. Tam zapadła decyzja o jeździe do Lublina szlakiem rowerowym wzdłuż rzeki Wieprz. Na pożegnanie z lubelskim zagłębiem węglowym Leo postanowił zrobić sobie zdjęcia ze śmiesznymi rzeźbami dinozaurów stojącymi niespodziewanie gdzieś przy drodze, w krzalunach.

Tradycyjnie, dzień ten byłby dziwny, gdyby chłopaki nie zgubili szlaku. Tak też się stało tamtej niedzieli w okolicach Spiczyna. Były to już właściwie przedmieścia Lublina, nie trudno było więc znaleźć inną drogę do Koziego Grodu. Przed miejscowością Turka chłopaki po raz pierwszy i ostatni podczas tej wyprawy poczuli na sobie krople deszczu. Trwało to chwilę, ale zmusiło ich do wyjęcia kurtek. Po jakichś 10 km nie było to już ważne, bo cel wyprawy osiągnęli ze sporym zapasem do odjazdu pociągu.

W Lublinie stanęli na popas nad Bystrzycą. Chiste został pozbawiony ostatniej ze swoich zupek silnym tąpnięciem Leo na ławkę. Zupka się wylała, Chiste znów strzelił focha, zjadł batona i zarządził lanserski przejazd w ogrowych koszulkach po mieście, w którym spędził lata studenckie. Kilka zdjęć na starówce, skok na zamek, przejazd Krakowskim Przedmieściem i dzielnicą uniwersytecką, a potem - na dworzec i pociągiem do Otwocka.

Opalone mordy na zdjęciu wykonanym w służbówce pociągu relacji Lublin - Dęblin mówią, że było gorąco i fajnie; po prostu OGRowo ;)

Całość:
dystans: 392,49 km;
czas kręcenia: 21:31:02;
średnia prędkość: 18,96 km/h.




Dokumentacja fotograficzna:

01-ekipa.JPG 02-na dworcu.JPG 03-pierwsze km nudne wiec szukamy rozrywek.JPG 04-znalezlismy las krzyzy.JPG
05-czyli cerkiew w Grabarce.JPG 06-cudowne zrodlo, Leo jest jeszcze  lepszym czlowiekiem.JPG 07-nowa cerkiew w Siemiatyczach.JPG 08-bunkry byly.JPG
09-rz.Bug.JPG 10-obiad z campingazu, Chiste nie lubi makaronu z sosem.JPG 11-atrakcje Serpelic, lokalnego kurortu nadbuzanskiego.JPG 12-kilkunastometrowa skarpa nad Bugiem w okolicach wsi Gnojno.JPG
13-zadziwiajace ze byly zjazdy, na ktorych dalo sie dobrze grzac.JPG 14-Janow Podlaski.JPG 15-offroady tez cwiczylismy.JPG 16-bez komentarza, on nigdy nie wydorosleje.JPG
17-yorek z truskawkami doprawianymi olowiem z ukrainskiej benzyny czyli przejscie graniczne w Terespolu.JPG 18-Cerkiew unicka  w Kostomlotach.JPG 19-piekny obiekt.JPG 20-nocleg za 8 zeta huehue.JPG
21-obiekt sakralny o burzliwej historii wart zobaczenia, wies Hanna.JPG 22-krzyz przy cerkwii we Wlodawie.JPG 23-oboz koncentracyjny w Sobiborze.JPG 24-po cos te namioty wiezlismy 4 dni.JPG
25-wyzsza szkola lansu i baunsu.JPG 26-atrakcja turystyczna Okuninki. Leo pogonil 3 letnie dziecko zeby zrobic to zdjecie ;).JPG 27-Leo i jego nowy przyjaciel.JPG 28-bylo nawet takie 10minut ze popadalo.JPG
29-Chiste nie lubi makaronu z sosem. Chiste, gdzie Twoja zupka ;p.JPG 30-Zwiedzanie Lublina.JPG mapa.jpg