GALERIA: HARPAGAN 29. SIERAKOWICE. 15-17.04.2005:
©Tekst: Leoheart. Zdjęcia: Leoheart, Jacq, Popeye. 23.04.2005
Piątek rano, wreszcie wyruszamy. Po wczorajszych dość gorączkowych przygotowaniach, wymianie dętek, myciu i smarowaniu roweru, kompletowaniu rzeczy, dziś od rana jestem nad wyraz spokojny i pełen entuzjazmu. Oczywiście, co już stanie się regułą, dużo przed czasem, czekam na resztę ciesząc się wstającym dniem.
Nadjeżdża Jacq i Popeye, obładowani sakwami, ja z plecaczkiem, dlatego mam prowadzić grupę. Biorę ten żart chyba zbyt dosłownie.
Zaczynamy podróż od konsumpcji i tu pierwsza przykra niespodzianka. Popeyowi wywaliło piwo w sakwie, wszystko mokre! Półgodzinne oczekiwanie na pociąg w W-wie wykorzystujemy na suszenie.
Podróż Intercity bez historii,
dzielnie odpieraliśmy ataki tych którzy starali się sforsować drzwi wejściowe do wagonu, a łazienkę Popeye zaanektował na... suszarnię. Lębork witamy z ulga, już chcemy jechać. Zamknięte przestrzenie nie dla nas! Wiatr we włosach (niektórzy smar) to to, co kochamy! Z dworca ruszamy ostro. Zaraz też łapiemy okazję a raczej Behem z Jacqiem w lot chwytają szansę i wskakują na koło... traktorowi. Jedzie dobrą 30. Załapuje się ale przezornie trzymam się dwa metry z tyłu, wciąż rozmyślając co będzie gdy ten traktor... nie będzie miał świateł stopu? Popeye zaspał a potem nie jest w stanie nas dogonić. Grzejemy tak dobre parę kilometrów. Niestety traktor skręca. Szkoda, to była jazda! Mozolnie pokonujemy dystans w różnym tempie. Docieramy do Sierakowic w niezłym stanie choć nie obyło się bez paru przystanków. Wypatrujemy noclegowni załatwionej przez Behema, miny nam rzedną na widok kwater agroturystycznych mijanych po drodze. Jakieś delikatnie mówiąc zapyziałe kurniki! Nie jest dobrze. Wjeżdżamy w naszą ulice, oczami wyobraźni moszcząc miejsce do spania między... kurami. Zatrzymujemy się przed najbardziej okazałą willą na tej ulicy. W dodatku tuż przy starcie. Do naszej dyspozycji mamy całą górę domu opuszczoną.. przez dzieci naszych gospodarzy, dla naszej wygody. Przyjmujemy przeprosiny, że na górze jeszcze nie działa łazienka i musimy korzystać z dolnej. Mamy do dyspozycji wszystko za śmieszne moim zdaniem pieniądze, poza tym nasi gospodarze są mili, ufni i bardzo otwarci. Jestem pełen uznania i radości, że tak dobrze trafiliśmy. Behem miał racje, że nie warto martwic się na zapas. Było naprawde OK.
Dzis jeszcze tylko spóźniona kolacja, wizyta w bazie gdzie odbieramy numery startowe. Mocujemy je do rowerów, sprawdzamy sprzęt.. i spać, pobudka o 5 rano!
Wstaje oczywiście przed czasem i jako pierwszy osiągam pełną gotowość. Jest chłodno, niestety zapowiada się deszcz. Na starcie jesteśmy ciut późno, odbieramy mapy dokonujemy ostatnich poprawek, nabieramy optymizmu. Może nie widać tego na zdjęciu ale cieszę się, autentycznie! Jest we mnie radość o poranku i pogoda ducha, a także ten lekki dreszcz podniecenia oraz niepokoju związany z zawodami. Uwielbiam to uczucie. Jeszcze tylko ostatnie zdjęcie przed startem po czym skupiamy się na omówieniu trasy. We trzech, bo zgodnie z przyjętymi założeniami, jedziemy we trójke: Jacq, Popeye i Leoheart. Behem jedzie z ekipa z Łodzi. To nasz pierwszy Harpagan więc przyjmujemy taktykę rozpoznawczą, i tak nie damy rady zrobić Harpa więc wybieramy PK po prawej stronie Sierakowic. Wydaje się, że nas stać na zaliczenie 10-12 PK. Mamy zamiar jechać w tempie turystyczno-sportowym, tj. dużo zdjęć, dużo radości z obcowania z przyrodą i trochę walki. W trakcie jazdy priorytety się zmieniają i okazuje się też że każdy z nas ma do nich nieco inne podejście. Taki jest urok jazdy we trójkę. Trzy różne osobowości:
Jacq: trenujący do Transcarpatii, pierwszy na zjazdach i podjazdach, ostro finiszujący, najmocniejszy z nas, w założeniu miał zdobyć każdą górę i.. zdobywał!
Popeye: to głos rozsądku. Wpatrzony w swój zupełnie odjechany mapnik, żelazna ręką trzymał kurs i wiódł nas pewnie do celu. Na swoim crossie ze sztywna ramą miał dodatkowe trudności ale szedł do przodu jak taran bez słowa skargi, dopiero na mecie zdradził, ze nadgarstki mu prawie padły.
Leoheart: jeździec bez głowy, wyrywający się do przodu albo wlokący się w tyle, głuchy na wszelkie wołania ale śmiem twierdzić motor napędowy zespołu, ponaglający do walki, skracający przerwy.
W sumie niezła paczka, od startu do mety razem, bez zgrzytów, obrażania się, z troska o członków zespołu, z uśmiechem i humorem mimo przeciwności.
A teraz o trasie, z konieczności wybiórczo, nie jestem pewien kolejności zdarzeń, przekazuje raczej najważniejsze emocje.
Jako pierwszy zdobywamy PK3, póki co łatwo. Niestety od początku lekko mży, deszcz później przejdzie w regularna ulewę, która złapie nas na asfalcie. Trochę zdjęć i krótki film o... bocianach. Dalej PK13, oczywiście niepomny przestróg z Behemiady żeby się rozglądać, przejeżdżam zakręt prowadzący na nią, na szczęście Popeye czuwa. Po PK13 jedziemy na PK5, zagubiony na Behemiadzie, tu odnajdujemy bez trudu. Szkoda tylko, ze gość który robi nam zdjęcie nie uwiecznił Diabelskiego Kamienia o który aż się prosiło!
Potem do PK18. Przecinamy Kobylasz, trochę błądzimy, bo wybieramy drogę przez las zamiast sugerowanej nam przez pewnego starszego autochtona drogi szutrowej i po raz pierwszy mokniemy, deszcz robi się rzęsisty. Musimy się zatrzymać żeby nieco się oporządzić, później jest jeszcze gorzej. Długi zjazd po asfalcie w padającym deszczu robi swoje i jesteśmy już bardzo przemoknięci. Konieczna jest częściowa regeneracja, smarujemy się maściami rozgrzewającymi, łyk herbaty, batony, gorączkowe przeszukiwanie plecaka w poszukiwaniu ochraniaczy, niestety zostały na kwaterze, kanapek, zostały tamże, na szczęście mam batony i rękawice z długimi palcami, typ downhill. Kiedy to oznajmiam, Jacq i Popeye o mało się padają ze śmiechu, już do końca jestem źródłem kpin, przy każdym zjeździe (nawet na schodach W-wy Wschodniej) krzyczą dawaj Leo! przecież masz rękawice do zjazdu. Ha ha ha bardzo śmieszne. Ale to mnie jest ciepło w palce a nie im, wiec nic sobie nie robię z pokpiwania, tym bardziej że jako jedyny mam... zapasowe skarpetki czym budzę niepohamowaną zazdrość.
Jacq prowadzi tak ostro, że płoszy całe stado saren z pola przy drodze. Przecinają nam drogę przed samym nosem, dostrzegam je odrobinę wcześniej niż Jacq, ale nie mam szans żeby sięgnąć po aparat a byłoby fantastyczne zdjęcie, bo przemknęły tuż przed rowerem Jacqa oddając nieprawdopodobnej długości skoki, pokonując bez trudu głęboki przydrożny rów. Pokładamy się ze śmiechu bo Popeye który jechał z tyłu, jak zwykle z nosem w mapie krzyczy o q... ale wielkie zające! Spotkamy je jeszcze raz tuż przed PK18 ale w znaczenie większej odległości. Na PK18 budzimy ze snu dwie dyżurujące dziewczyny, które wygrzebują się na nasz widok ze śpiworów i chłopaki nie wiedzą czy mówię serio czy żartuje że... chętnie zostanę na tym punkcie. Jesteśmy przemoknięci i nieźle zmachani a widok tego namiotu jest co najmniej zachęcający. Opieramy się jednak pokusie i jedziemy dalej. Docieramy do Kolonii tym łatwiej, ze kierunkowskaz od wjazdu do miejscowości dzieli.. może 50 m. Dziwne to zjawisko, nie ostatnie zresztą bo jamnik na łańcuchu jest niepowtarzalny. Mam i ja swoje źródło kpin: widok Jacqa przenoszącego rower przez zasadzkę z krowich placków jest porażający, martwił się o opony.
W szybkim tempie zbliżamy się do naszej Golgoty czyli PK11. Jak to się stało ze kompletnie pobłądziliśmy tego nie wiem. Obrywa się za to Popeyowi bo ja przelatuje przez jakieś podwórko bezboleśnie, Jacq budzi już większe zainteresowanie a na biednego Popeya czeka... babcia z kijem. Chcąc uniknąć konfrontacji postawiamy nie wracać choć wiemy już, że błądzimy. Czyli do przodu tzn. pod górę, bo robi się extremalnie, prawdziwa wspinaczka, 200m stromym wąwozem. Przejechałem już ponad 70km a na tym krótkim odcinku dopiero poczułem jak bolą nogi. Pnę się w górę i w duchu chichoczę: ale odlot!! Chce mi się śmiać bo kto nie ma w głowie ten ma w nogach w każdym razie powinien! Na górze długo się zbieram żeby zrobić zdjęcie. Kiedy spoglądam w dół wiem że to piękna chwila i warto było. W końcu jakoś odnajdujemy drogę i osiągamy PK. Obsługa punktu, dwóch gości pożycza od nas papierosa, znaleźli się tutaj po raz pierwszy, bez namiotu, śpiworów i sprzętu, bo jakoś im nikt nie powiedział że mogą się przydać. To jest dopiero hardcore. 12h w lesie, dobrze że chociaż posiadali zapałki i udało im się rozpalić ognisko.
Zjeżdżamy już bez przeszkód i kierujemy się do PK15. Zaliczamy wyczerpujący podjazd asfaltem po to żeby odbyć imponujący i zatykający dech w piersiach zjazd nad jeziorem w stronę zamku. Gdy do niego docieramy stajemy zdumieni wielkością rozpoczętej i porzuconej budowy zamczyska. Ależ trzeba mieć wyobraźnie a może zły gust czy megalomanie żeby podjąć się takiego wyzwania. Ot kolejne dziwne zjawisko na trasie.
PK15 bez kłopotu. Dalej decydujemy się na wariant leśny i... to chyba najładniejszy fragment trasy. Piękny las, drogą ostro w dół, piękne widoki, tak piękne że Popeye o mały włos nie kończy zjazdu w.. jeziorze. Cudem zatrzymuje się w krzakach na brzegu. Przesmykiem między jeziorami docieramy do Chmielna. Tu dłuższy postój w centrum. Te wszystkie przygody zabrały nam sporo czasu, zaczyna go nam brakować. Z żalem odpuszczamy PK19, musielibysmy wracać, szkoda bo jest wysoko ceniony i jak się okaże, mógłby nas przenieść dużo wyżej w klasyfikacji. Był w naszym zasięgu. Po odpoczynku ruszam tak ostro, że znowu przejeżdżam właściwy zakręt, niestety ciągnę za sobą innych i dopiero interwencja Popeya ratuje nas przed kompletna porażka, jaką byłoby objechanie jednego z dłuższych jezior na Kaszubach. Brawo Popeye! Kolejną atrakcją jest zmiana drogi na brukowaną a potem płyty. To tutaj Popeye dostaje w kość za to, że jedzie crossem. Przez chwilę wchodził jeszcze w grę wariant z załapaniem PK14 ale czas nam się nieubłaganie kończy, trochę kluczymy w poszukiwaniu PK6 i zaczyna się robić nerwowo. Postanawiamy po drodze do Sierakowic zaliczyć jeszcze PK1. W Tuchlinku robimy postój, zastanawiając się jak przedrzeć się przez podwórko z zajadłym kundlem. Popędzam ekipę bo kurczy mi się zapas czasu i sił. Gdzieś od 85km odczuwam zmęczenie, najbardziej boli mnie kark i łydki. Na szczęście spodziewany ból pleców nie nadszedł, no może trochę na podjazdach. Idę pierwszy w bój z kundlem, niewiele brakowało żeby mnie chapnął, ale przedarliśmy się!
Zaraz potem gubimy drogę i wpadamy w głębokie błotniste koleiny. Popeye klnie, że tu jedynie można się zabić, ledwo ratuje życie zaliczając wywrotkę. Niestety jego odjechany mapnik nie przeżył wypadku i będzie musiał ustąpić nowocześniejszej wersji, która Popeye już obiecuje. Wpadamy na jakąś łąkę kompletnie się gubiąc. Z trudem odnajdujemy mostek na strumieniu, przedzierając się przez łąkę. Żadnej drogi w zasięgu wzroku. Jacq się śmieje jak opętany a nasza sytuacja robi się dramatyczna. Ale jak sam mówi nie traci wiary. Ja jestem wściekły, bo nie po to grzałem ponad 100km żeby spóźnić się na metę, za co grozi odebranie punktów. Czas nieubłaganie zbliża się do końca. Złość przechodzi w rozgoryczenie, już mi wszystko jedno, nawet nie obchodzi mnie gdzie są Sierakowice, nawet nie sięgam do mapy. Jacq rwie do przodu, za nim Popeye, ja na końcu. Kiedy odnajdujemy PK1 odzyskuje nadzieje, tylko czy wystarczy mi sił? Ale już są Sierakowice, pod ostatnią górę prowadzącą do głównej drogi mam ochotę wejść na piechotę, jednak resztka sił wtaczam się na asfalt. Jacq daleko w przodzie, widzę przede mną Popeya, macha ręką pokazując kierunek. Zdążę, jednak zdążę!! Teraz już wiem! Popeye łapie się na koło do jakiegoś bikera, ja parę metrów za nimi. Gnamy przez Sierakowice. Meta!! 9 minut przed upływem czasu! Dawno się tak nie cieszyłem! Mam dziką satysfakcję, że jednak się udało zdążyć, ten drobny fakt wynagradza mi całe 118 km! Oddaje kartę startową, witam Behema. Czułem że już będzie.
Wieczorem wybieramy się na uroczysta kolację ale miasto już śpi o tej porze. W końcu lądujemy na kwaterze żeby piwem oblać naszą dzielna postawę! Jeszcze tylko ogłoszenie wyników (nikt nie zdobył tytułu Harpagana rowerowego, najlepszy zawodnik zaliczył 18PK) i finalne losowanie nagród. Jakoś dziwnie mam przeczucie, że tym razem los się do mnie uśmiechnie. Nie mylę się, wygrywam plecak jako nieliczny z bikerów bo większość nagród, jak mi się zdaje, trafia jednak do pieszych.
Wnioski:
-jestem mocno zmęczony, czuje to dopiero wieczorem, ale nie dotarłem jeszcze do kresu możliwości. Na wyprawie z Jacqiem umarłem dosłownie i w przenośni po 56km, nie jedząc, nie pijąc. Tutaj nie popełniłem tego błędu.
-jestem jeźdźcem bez głowy i gdyby nie Popeye to zrobiłbym dwa razy więcej km. Choć z drugiej strony wiedziałem, że mogę na nim polegać, sam jechałbym ostrożniej.
-dobrze się nam jechało razem, utrzymaliśmy wspólne tempo i jechaliśmy zespołowo, choć ja trochę brykałem, pod względem organizacyjnym potrafimy współdziałać bez zarzutu, mimo że znamy się od niedawna i jeździmy ze sobą krótko, słowem był duch w naszym teamie!!
-jeśli chcemy lepiej wypaść pod względem sportowym, musimy znacznie ograniczyć postoje, skrócić ich czas i ilość, chyba że nie będzie innego wyjścia.
-ważny jest dobór sprzętu. Slicki sprawdziły się średnio, bo jednak było dużo piachu, wybór crossa nie był dobry bo PK były w dość trudno dostępnych miejscach, mało było twardych dróg, sakwy jednak przeszkadzają, w moim wheelerze przydałyby się tarczowe hamulce bowiem zabrudzone klocki sprawiły ze zjeżdżałem z prędkością ponad 50km/h praktycznie bez hamulców.
-pomysł z Behemiadą przed Harpaganem był genialny, bo pojechaliśmy całkowicie psychicznie, fizycznie i organizacyjnie przygotowani na to co nas czeka, nic nas nie zaskoczyło. Śmiem twierdzić że Behemiada była trudniejsza w sensie orientacji i bardziej wyrafinowana, tyle ze rozgrywana na mniejszym dystansie.
-cieszyłem się każda, ale to każdą chwilą tej wyprawy no może z wyjątkiem tego zwątpienia ale radość z osiągnięcia mety w wyznaczonym czasie była tym większa!
-dzięki Jacq i Popeye za wspólna przygodę, dzieki Behem za optymizm i pogodę ducha, ciekawe swoja droga jak by było gdybyś jechał z nami.
ps. a dla chwili takiego powitania w domu warto było jechać! (ostatnie zdjecie :)
Pozdro. Leoheart