GALERIA: DYMnO 2004. FALENICA. 08.05.2004:
© behem0th, 09.05.2004
DYMnO 2004, czyli przygody behema i pękniętej gumy..
Yorka znaczy.. ;)
Jak zapowiadaliśmy, tak zrobiliśmy.
Zaatakowaliśmy lokalne zawody na orientacje DYMnO 2004.
Szkoda że tylko my, chociaż nie dziwne, powiedziałbym typowe,
ale dobra, już się nie czepiam. ;)
Wiec, zaczęliśmy się już orientować szukając szkoły, której
ni cholery znaleźć się nie dawało.. gdy pytałem Yorka czy wie
gdzie, to jeszcze w sobotę twierdził ze tak.. cóż.. ;)
A ja głupi nawet nie spisałem ulicy i numeru nazwy...
Około 8.00 dotarliśmy. W okolicy cicho i jakoś tak pustawo.
Z daleka widać że to nie Harpagan, a impreza ma znaczenie
zdecydowanie lokalne. W sekretariacie wypełniliśmy kwity
i ustawiliśmy się w ogonie. Gdy nadeszła nasza kolej,
pojawił się zgrzyt... wcześniej niezgłoszeni muszą poczekać
na... nie wiem właściwie za bardzo na co, chyba na numery,
których była ograniczona ilość. Więc czekaliśmy, załapująć
się jeszcze na wampiriadę: badania wydolnościowe w postaci
wysysania krwi z palucha i późniejszej jej analizy.
Czekamy.
8.30 (dobrze będzie, skocze jeszcze się odlać); 8.40 (ale to wolno idzie); 8.50
(chyba jakiś za nerowy jestem); 9.00 (o, tu chyba mieliśmy
wystartować :); 9.10 (kurva); 9.15... 9.20... nooo
wreszcie coś ruszyło i dostaliśmy kochane numerki. Czas
na start, oddalony kilkaset metrów. 'Tylko' 30 minut opóźnienia.
Dostaliśmy mapki w dwóch częściach: kolorowe, 1:15 000.
Na pierwszy rzut oka, chyba wolałem czarno białą 1:50 000 z
Harpa (każdy ma swoje gusta :) ale w praktyce nie było tak źle.
Powiedziałbym ze nawet bardzo dobrze: mapki dokładniutkie,
każda duper ścieżynka zaznaczona... tylko że ja
zdecydowanie mam inna wizje takich zawodów: powinny
obejmować większy teren (tu bywało ze 6 (!) razy jechałem
tą samą ścieżką, z czego coprawda 2 razy przypadkowo, przez pomyłke :)
i dowolna kolejność zaliczania. Co to za
frajda jak stado ludzi gna tą samą drogą, w tym samym
czasie, na ten sam punkt.
Aaaa i mapy wcale nie muszą być takie dokładne, w końcu, to
rower. Rower jeździ drogami a nie jak piechur leci na azymut,
dla którego faktycznie płotek może być problemem...
Wracając do tematu. Wystartowaliśmy. Ruszyliśmy jak błyskawica
;) z piskiem opon. Tumany piasku wzbiły się dookoła, by po
pierwszym zakręcie usłyszeć pfffsssss...
Yorek złapał gumowca. Szybkie oględziny i tak,
genialna opona Dębicy, po raz kolejny nas nie zawiodła:
przez sporawą dziurę, bokiem wylazła dętka (pamiętajcie,
te opony wymieniać należy co 1000 km inaczej dupa).
Krótki
serwis i ruszamy znów w drogę, na pierwszy punkt, który
znajdował się w całkiem znajomym miejscu. Prawie tam, gdzie
matka ziemia swego czasu przywitała mnie boleśnie...
Przy okazji
podbijania kart, Yorek dopchał gumę torebka foliowa,
gwarantującą późniejsze ciekawe wrażenia siodełkowe.
Dalej drugi, trzeci i.. czternasty. :) No. Bo mi się
pomyliło, a punkty leżały całkiem niedaleko siebie. Szkoda że
Yorek nie kontrolował sytuacji...
Tracąc kolejne 20 min, dojechaliśmy na czwóreczkę. Dalej
już bez problemów, chociaż warto wspomnieć o piątce, która
była schowana na bagnach, co w połączeniu z wysokim stanem
wody, zamieniło nasz sprzęt w rowery wodne. Dobijając do ósemki,
Yorek znów zrobił głośne pufff i ssss... Stwierdziłem że nie ma
co czekać i pognałem w nieznane sam. Mieliśmy spotkać się na
dziewiątce, jednak gdy tam dotarłem, śladów jego bytności nie
było.
Kolejne punkty wskakiwały prawie bez najmniejszych problemów, chociaż
mijając 14-15-16-17 czułem już znudzenie. No, widoki ładne,
ale jakoś piwa nie ma po drodze i trzeba kręcić tymi pedałami...
Woda też właściwie się kończyła, a od czekolady i snikersów
chciało się...
Trzy ostatnie punkty spokojnie dokręciłem z jakimś miłym
dojrzalszym człowiekiem (pozdrawiam, mi chyba w tym wieku
już się nie będzie chciało :) Razem z nim dobiłem do bazy.
Tam pamiątkowy kubeczek w kolorze sexi yellow, woda, ponowne
nakłuwanie do badań wydolnościowych.
I Yorek się znalazł. Okazało się ze czeka od... 1.5 godziny.
No, nie moja wina. :) Do domu dojechaliśmy już radosnym pickupem,
bo Yorka opona zdecydowanie nie mogła.
Podsumowując: naprawdę ładne tereny, dobra deszczowa pogoda
gwarantująca blotko, przyzwoicie oznaczone punkty
(na dwóch zabrakło jednak kasownika, ale to pewnie niedobrzy
źli ludzie go sobie przywłaszczyli), ślamazarne tempo
(tak lubię, po co się stresować) i brak jakiejś zdecydowanie
lepsiejszej konkurencji. (bo nie przyjechałem ostatni ;)
Do tego
darmowe badania wydolnościowe, czekoladka i kubek gratis. Jak za
15 zł może być.
A za całe 30 zł można było nawet wystartować na
100km... ;)
Szkoda tylko ze Yorek się wysypał, a mój GPS w plecaku
który miał logować traskę wyłączył się niedaleko po starcie.
Więc nawet nie wiem ile kilometrów zrobiłem, ale z pewnością
duuuuużo więcej niż 50.