OTWOCKI PORTAL ROWEROWY
Aktualnie na stronie:
Ostatnia aktualizacja:
GALERIA: Nocna Masakra. Długie. 18-20.12.2009.:
©Tekst: Vigil. Zdjęcia: Vigil, Hak. Dodano: 30.12.2009.


Motto: "Jeśli wyglądam tak jak się czuję, to współczuję ci, że musisz na mnie patrzeć" (hak do vigila na mecie nocnej masakry)



                           



SOBOTA, 5:30, WARSZAWA-FALENICA:

Pobudka i pakowanie samochodu. Ciekawe czy zapali? Na dworze - 18 stopni. No kolego, czas się zbierać - w myślach mówię do haka. Bezpośrednio po zakończeniu masakry rok temu zażegnywałeś się, że nigdy więcej. Potem w relacji na forum było zmiękczenie, -"jeżeli powtórzę kiedyś tę próbę to będę się starał zrobić to w Twoim towarzystwie". No i proszę. Małe coś za coś ustalone w czasie koncertu Devil's Blues (mój udział w Salzkammergut 2010 w zamian za twój w Rajdzie Kurierów Tatrzańskich w Jeden dzień dookoła Tatr i Nocnej Masakrze 2009) i jadymy! A friend in need is the friend that bleeds (Prawdziwym przyjacielem jest ten, który krwawi) - jak śpiewał wujek Fish. Jeszcze zabrać Damiana spod Leszna i teleportacja między Poznań a Szczecin. Miejscowość Długie na Pojezierzu Dobiegniewskim, poprosze.


SOBOTA, 11:00, MIĘDZY ŁODZIĄ A POZNANIEM:

Jako, że jedziemy na Pojezierze Dobiegniewskie, zapewne jest tam mnóstwo jezior. A może opłaci się skracać drogę i gnać po tafli lodu zamiast objeżdżać je naokoło. Hak dzwoni do kumpla w okolicach Lublina z pytaniem czy lód jest wystarczająco gruby by po nim jeździć. Podobno jeszcze nie bardzo. Zobaczy się na miejscu.


SOBOTA, 14:00, DŁUGIE KOLO DOBIEGNIEWA:

Potwierdza się to, co pisał wczoraj Bartek w sms: Baza pęka w szwach a uczestników wciąż przybywa. Ścisk niemożebny a przecież 100 piechurów jest w trasie! Faktycznie z trudem znajduję miejsce na postawienie butli z gazem by podgrzać przyrządzoną przez Agnieszkę potrawkę: 1 kg mięsa z sosem+ 1 kg makaronu - pyszne, ale z trudem pochłaniamy. W podróży cały czas jedliśmy kanapki.


SOBOTA, 16:30, START:

Oto, co wyruszający na masakrę wojownik ma ze sobą: głowa: buff + kominiarka, okulary, kask. Szyja - buff nr 2, tułów - T shirt poliester, 2 cienkie polarki, gruby polar z winstopera (w wewnętrznych kieszeniach 1,5 camelbag i 2 wody po 0,5 l. W plecaku kurtka aquateksowa, zapasowe skarpety, 1 kg kabanosów, 10 batonów, sezamki, apteczka: potas, magnez, pbólowe, folia NRC, nożyczki, plastry. Wokół bioder belt w nim dokumenty, akumulatory, tabletki energetyzujące. Na nogach - krótkie gacie rowerowe, długie cienkie gacie rowerowe, długie gacie rowerowe z winstopera - w sumie 3 pieluchy! Na stopach - grube skarpety narciarskie, buty zimowe Shimano, w nich wkładki aluminiowe, ochraniacze neoprenowe. Ręce - rękawice motocyklowe skóra+ goretex. Można śmiało startować.


SOBOTA, 18:30, PK 11:

Bardzo szybko, bo w 2 godziny po starcie przekonuję się, że planowanie to lipa. W temperaturze - 15 moje wydawałoby się w pełni naładowane akumulatory kończą żywot jak pękające bańki mydlane. A miałem: 8 sztuk eneloop 2000 mAh, 4 sztuki Duracell 2650 mAh i 10 sztuk no name 2500 mAh= 22 sztuki, czyli 3 komplety do każdego źródła światła (Myo XP z zasobnikiem w kieszeni "na sercu" i Sigma Pava - obydwa na minimalnym poziomie mocy) - być może kwestia ładowarki a może temperatury? Ale przecież trzymałem je blisko ciała pod windstoperem... Pod windstoperem trzymałem też specjalnie ukryty przed mrozem 1,5 l camelbag i 2 półlitrowe wody. Sprawdzało się to na masakrze przy - 8 st C. Kiedy stwierdzam, że mimo mrozu trzeba pić, nawet zimne płyny jest już za późno. Za pazuchą mam 2,5 litra lodu w worku i butelkach i kilogram niklowowodorkowego pasa balastowego bez oznak życia. Jak to? Tuż przy skórze jest mniej niż zero? Jak na ironię jedyne, co nie zamarza to kupiony przez haka Powerade - pod warunkiem, że fabrycznie szczelny. Po otworzeniu niebawem zmienia stan skupienia. Cały fikuśny plan ogrzewania najcenniejszych skarbów - płynów i baterii - wziął w łeb. Termos na herbatę i dynamo w piaście - o tym teraz marzę.


SOBOTA, 19:00, BIERZWNIK:

Kolejna wieś bez żywego ducha wita nas jak inne wsie świątecznymi światełkami na domach i na choinkach w ogródkach. To jeden z milszych akcentów na masakrze. Wydaje się, że te wszystkie światełka są po to by cieszyć nasze oczy, dać poczucie ciepła i nadzieje, że nasza odyseja będzie miała szczęśliwe zakończenie. Wpadamy do właśnie zamykanego sklepu by wypić coś, co nie zamarzło. Panowie z daleka? Z Dobiegniewa? A daleko jedziecie? Do Dobiegniewa? Aha. Z miny sprzedawczyni wnioskuje, ze woli żebyśmy drożdżówki i colę spożyli na mrozie, bo chce zamykać. Nici z ogrzania się. Pytamy ile jest na minusie. 15 stopni.


SOBOTA, 22:58, PK9:

Po raz kolejny dowiadujemy się, że bycie w czubie nie popłaca. Na poprzednim PK12 na śniegu nasze ślady były pierwsze. Należy wzmóc czujność i bezbłędnie nawigować do następnego punktu. Trójca - mapa, linijka i licznik w ciągłym użyciu. Efekt - kilometrowe przedzieranie się po zarośniętej lasem nieczynnej linii kolejowej, chaszcze, pola jeżyn i wszyscy, co deptali nam po piętach już są przed nami. Kończy się na pogubieniu odblaskowych opasek wokół kostek. A mogliśmy sobie tych jeżyn w opony nawbijać. Po raz nty potwierdza się, że nawigacja po wyjeżdżonej trasie jest zdradliwa, ale ułatwia.


NIEDZIELA, 1:20, PK 8:

Jedyne, co nie zamarzło to kabanosy. Nie były drobiowe. Z dobrej firmy były. Po jednym zjedliśmy na PK 5. Hakowi niedobrze. Pewnie to oznaki wyczerpania - pomyślałem z niepokojem.Mnie wcześniej było niedobrze i kabanos mi dodał sił.. Kilkanaście godzin wysiłku robi sieczkę w przewodzie pokarmowym. Coś trzeba jeść, ale nic nie wchodzi. Jak nie wchodzi to zaszkodzi? A jak nie ma co pić? Trudno się dziwić, że kabanos popity łykiem wody z lodem daje takie efekty. Ale nagle role się odwróciły i to w sensie personalnym jak i kierunku perystaltyki. W efekcie hak zajął się poszukiwaniem PK a ja odbyłem totalny wyścig z czasem zdejmując kolejne warstwy odzieży by ostatecznie utwierdzić się w przekonaniu, że kabanosy i woda to dla sikorek mogą być, nie ludzi. Przegryzłem to zamarzniętym na kość batonem. "Zęby całe?" pyta dziadek Litwus zawodnika po maratonie "to w porządku, maraton zaliczony". W tym sensie dla mnie nie jest to maraton udany.
Batony należy łamać i ssać. Owoce ssać i żuć. Nie należy gryźć produktów o temp - 15 st C. To tak jakbyśmy poszli do sklepu i zaczęli konsumować produkty prosto z zamrażarki. No chyba, że kabanosy.... one zawsze miękkie, ale...


NIEDZIELA, 2:52, PK15:

Wszystko boli. Od stóp do głowy. Od przemrożonych kości palców stóp do jak po całonocnym łajdactwie przekrwionych mimo okularów oczu. Od znieczulonej mrozem skóry goleni i ud do bólu gardła nie przywykłego do jedzenia lodu z butelki i bólu tchawicy nie przywykłej do transportu 150 000 litrów powietrza schłodzonego do -15 . Ciekawe ile człowiek zdąży ogrzać tego towaru? A ile trafia nie ogrzane do najdalszych zakątków organizmu? I co to w efekcie oznacza.
Boli? Wzruszam ramionami - hehe, to też boli - mięśnie kapturowe. Mam wspomnieć o bólu karku u każdego, kto unosi głowę znad kierownicy przez 10h lub dłużej? Czy ten cholerny bruk nigdy się nie skończy? 20 km to mało? A wywrotki i walenie kolanem albo łokciem w kocie łby to pies? A czy po takim bruku bolą nadgarstki, mięśnie przedramion a nawet te z tyłu buły, czyli trójgłowe ramion? O piątym punkcie podparcia nawet nie warto wspominać - bruk ma właściwości feminizujące, nie wiem jak to jest u pań. W trakcie tej wyliczanki zadaję sobie pytanie: skąd ten pierwiastek masochizmu w człowieku? Że jak wszystko boli to znaczy, że daliśmy z siebie wszystko, więc do granic jesteśmy szczęśliwi? O dziwo na tym całym interesie najlepiej wychodzi to, co przywykłe do kręcenia - pośladki, uda, łydki. Licząc nawet około 12h efektywnego pedałowania z kadencją 70-80 wychodzi 50000 skurczów-rozkurczów, zgięć - prostowań. I co? I nic.


NIEDZIELA, 4:14, PK13:

Podbijamy nasz 10 punkt. Nieprzypadkowo PK13? Niby jeszcze 3 godziny do limitu czasu. Oceniamy nasze szanse na jeszcze jeden PK. Do bazy jest około 30 km przelotu asfaltem, czyli 2h lub mniej? Na odszukanie PK6 zostanie jeszcze godzina. Na szczęście po drodze jest meta i decyzje można podjąć po dojechaniu do niej. Czeka nas jednak jazda pod wiatr i walka ze znużeniem i odmrożeniami stóp, ale jak z tym walczyć? Wypinam się z bloków i ruszam stopą we wszystkie strony, kopie w pedały, podkurczam i prostuje palce. Jeszcze mam czucie bólu, ale wiem, że je strącę niebawem. Nawet nie ma gdzie zjechać na krajowej "22". Na horyzoncie pojawia się neon 24h LPG. Decyduje się na przystanek by potupać i odzyskać czucie bólu. Stacja okazuje się być Barem 24H, przed nim zaparkowane 2 rowery i sylwetki w środku. Bez chwili zawahania uderzamy do środka gdzie żurek i herbata z cytryną jak zbawienie. Zmieniam skarpety na suche i masuje palce. Po 30 min wraca czucie i ruszamy. Rzadko przekraczamy 15 kmh. Hak zasypia w oddali za mną. Gdy mówię, że to już ostatni podjazd i już zjazd na metę ożywia się i zostawia mnie z tyłu. Podjazd ma 4 km. Decyzja, co do ostatniego punktu zapadła sama...


NIEDZIELA, 6:24, META:

Docieramy na metę. Baza pęka w szwach. Trudno o stojące miejsce, bez szans na siedzące. Zdaję karty startowe. Co tak cienko? - pyta Marcin K. (trasa piesza, 5 miejsce, wszystkie PK)
No, tak, ty to tylko na spacerek widzę przyjechałeś - kulawo ripostuje. Wcale nie widać po nim zmęczenia. Wsadzam głowę, (bo więcej się nie zmieści) do sypialnio- stołówki. Przypomina mi się baza sprzed 2 lat - pisałem, że to była masakra. A to było SPA. Rezygnujemy z: skorzystania z toalety (1 na obiekt), prysznica (brak), kuchni (1 czajnik), stołu i krzesła (zajęte) i podłogi do spania (brak miejsca). Podaję parametry sypialni- stołówki = 10X5 m, ilość uczestników TP 100km =98, TR 200 km = 55, byli też TP 50 km etc,etc, niby były i domki i pawilon ale... Mówię do haka:" Chodźmy stąd, to przypomina transporty Żydów w czasie wojny". Masakra to eufemizm. Dajmy se spokój.
Sikamy koło samochodu i decydujemy się na opisywany przez organizatora 'nocleg w warunkach turystycznych", czyli śpiwór i samochód. Odpalam motor, pakujemy rowery i dekujemy się do śpiworów.


NIEDZIELA, 7:09, VIGILOBUS:

Kategorycznie czas spać, zaczyna świtać. Nie nastawiam budzika. Biorę 1 tabletki krótko działającego usypiacza, bo przy takim poziomie zmęczenia trudno już zasnąć. Gaszę odpalony 1 godziny temu silnik. Hak zwinięty w śpiworze na tylnych siedzeniach ja na przednich. Czekamy na skurcze. Są efekty!


NIEDZIELA, 8:10, VIGILOBUS:

Budzimy się po godzinie " krzepiącego" snu, samoistnie i nie z zimna. Widocznie instynkt podpowiada, że takie warunki nie zapewnią regeneracji i czas zmykać do domu. Dzwonie do Damiana, który koczuje gdzieś na stołówce. Na szczęście odbiera i po 1h jesteśmy gotowi do drogi. Usiłujemy wydobyć od organizatora wyniki, ale bezskutecznie.


NIEDZIELA, 12:30, MIĘDZY STRYKOWEM I SOCHACZEWEM:

Wypity red bull i termos kawy tracą na mocy. Pogryzam tabletki z guaraną, jedną po drugiej, chyba razem ze 20 sztuk, nie zasypiam za kierownicą, po prostu wszystko traci realny wymiar, monotonne rzędy tirów w obie strony, obustronnie rzędy drzew i zaśnieżone pola po horyzont i my gdzieś w tym oceanie. Wychodzę poza ramę obrazu.


NIEDZIELA, 15:00 ŚWIDER, KOŁŁĄTAJA:

Wracam ze Świdra. Po 32 godzinach znów jestem w tym samym miejscu zaliczając po drodze godzinę snu. Przez głowę przelatuje kalejdoskop słów, zdarzeń, osób. Ale tylko ich początków, co uniemożliwia identyfikacje, co to za słowo, zdarzenie czy postać. Kompletny galimatias i splątanie budzi potworny niepokój, mimo iż panuję nad autem i zasadami ruchu. To chyba efekt podjadanych w trakcie jazdy tabletek z guaraną i deficytu snu. Mam wrażenie, że jest noc, podobnie jak w trakcie rajdu zatracało się powoli poczucie nocy. Śnieg, dobre światło i upływ czasu sprawia, iż odbiera się otoczenie jak za dnia. Coraz dalej dostrzega się krajobraz. Noc staje się dniem a dzień nocą. Urywają mi się wątki. Usiłuję ustalić dokąd jadę. OK. wiem. Jaki jest dzień tygodnia? Nie mogę ustalić czy jest sobota czy niedziela. Pytam się czy może nie piątek? Nic. Żadnej podpowiedzi. I narastający lęk. Zadaje sobie pytanie z innej beczki. Nic. Narasta lęk. Czy jutro, dziś , jeśli takie coś się ziści mam iść gdzieś do pracy czy to dzień wolny, jak to zwykle po zawodach? Nic. Zmierzcha się czy świta? Nic. Jak mają na imię ludzie, do których jadę, czyli do mojego domu? Nic. Totalna anihilacja. OK. Wysiadło górne piętro ośrodkowego układu nerwowego - konstatuje. Ale cała reszta jest OK. Panuję nad sytuacją i nie jest mi słabo. Dokładnie jak w książce " Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem" Olivera Sacksa Myślałem, że to literacka fikcja neurofizjologa i psychiatry. Wcale nie pozytywna to dezintegracja. Dreszcz chodzi po plecach tam i z powrotem. Dojeżdżam do domu i podobno blady jakiś jestem. Chodzę po dworze w kółko jak Ozzy Osbourne na koncercie i udaje mi się wypakować cały samochód. Kąpiel i zapadam w sen. Świat wraca do normy.


NIEDZIELA, 23:00, STRONA INTERNETOWA:

Są wyniki. Zajmujemy z hakiem exequo 12 miejsce na 54 startujących z 10 PK z 16 na koncie.
Jechaliśmy 13h 54 min.
Kolejność zdobywania: PK2 17:15, PK11 18:30, PK4 19:35, PK10 20:20, PK12 21:57, PK9 22:58, PK5 0:16, PK8 1:20, PK15 2:52, PK13 4:14.
Przejechanych kilometrów czort wie ile, liczniki pozamarzały. Myślę, że będzie 160.
Temperatura -13 do -15st.

http://nocnamasakra.pl/wynikiTR200.xls


MAPA:

Kliknij po mapę z przejechaną trasą.


OKIEM OBIEKTYWU:

Z racji, że akcja wydarzenia toczy się głównie w nocy, nie ma fajnych fot. ;)
A te niefajne admin pozwolił sobie pominąć.