GALERIA: Ukraina. 17-30.07.2008.:
©Tekst: Yorek. Zdjęcia: Yorek, Popey. Dodano: 07.09.2008.
17.07:
Słyszę budzik. Staram się nie reagować, pamiętam na którą go nastawiłem. O 7:15 na Centralnym pakuję się do pociągu, godzinę później w Pilawie dosiadają się Popeye, Młody, Klepek i razem ruszamy na Przemyśl. Podróż mija w miłej atmosferze, rozmawiamy o planach i oczekiwaniach dotyczących wyjazdu.
O 14 wysiadamy z pociągu i wyruszamy w miasto, zwiedzamy je przez dłuższą chwilę, jemy obiad a następnie wyruszamy w kierunku Medyki.
To, co się dzieje na przejściu granicznym w Medyce pominę milczeniem - nie chcę się znowu denerwować, nie chcę kląć, nie chcę po raz kolejny mówić co powinno być zbombardowane i zaorane. Wystarczy napisać, że przestaliśmy tam 4 godziny poniewierani jak szmaty co obsługa miała tam gdzie ja od tamtej chwili mam ukraińskich urzędasów.
Kiedy opuszczaliśmy przejście było już dość późno więc zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Spojrzenie na mapę i postanawiamy zjechać z głównej drogi, skręcamy w prawo jeszcze w Medyce. Asfalt na drodze bardzo szybko się kończy, zaczyna się gruntówka, jedziemy nią kilka kilometrów i zalegamy na noc na polu za wsią. Gotujemy kolację, sprawdzamy kto czego zapomniał a Młody z Klepkiem uczą się rozkładać namiot. Próbujemy się zorientować w którą stronę powinniśmy jutro ruszyć - drogi na mapie nie mają nic wspólnego drogami w rzeczywistości.
Aha - pogoda była niezła, wieczorem zrobiło się chłodno ale przez cały dzień widać było słońce.
18.07:
W nocy było ciepło ale rano budzi mnie przeraźliwe zimno, otwieram oczy, rozglądam się - Darek siedzi przed namiotem w kurtce i gotuje sobie wodę na kawę, drzwi od namiotu nie zamknął, pytam która godzina - odpowiednia na porannego papierosa, dochodzi szósta. ;)
Ostatecznie wstajemy koło ósmej, rozglądamy się po okolicy, Darek ucina długą rozmowę z miejscowym rolnikiem, gość od lat nie słyszał polskiego, chociaż mieszka przy samej granicy. Kiedy udało nam się ruszyć od razu zatrzymujemy się w sklepie gdzie chłopaki próbują lokalnych wyrobów browarniczych. Jedziemy dalej - gruntowa droga jest rozmoczona, trafiamy na bardzo gliniasty i podmokły odcinek. Błotnista maź włazi między błotniki a koła blokując całkowicie możliwość obrotu. Dojeżdżamy do kolejnej wioski, zauważamy nowiutką cerkiew, wchodzimy obejrzeć. Okazuje się, że w tym miejscu stoi trzystuletnia cerkiew drewniana, którą ktoś z fantazją kazał na około obmurować. Urządzone z przepychem wnętrze zostanie w całości wykorzystane, chociaż tyle dobrego.
Na jednym z dłuższych zjazdów słyszymy strzał wybuchającej dętki, Klepkowi ledwo udaje się zatrzymać - kamień rozciął mu dętkę i nowiutką oponę. Łatamy to i po kilkuset metrach wyjeżdżamy na asfalt kierując się na Sambor i Drohobycz. Standard dróg woła o pomstę do nieba, kierowcy jeżdżą jak wariaci ciągle trąbiąc - jest gorzej niż w Rumunii. Za Samborem zaczynają się górki, dzięki czemu na twarzy Młodego pojawia się uśmiech.
Do Drohobycza dojeżdżamy wieczorem - jest szaro-buro ponieważ zaczęło padać. Robimy szybki objazd miasta, rozmawiamy z kolesiem który czasem bywa w Polsce na rowerach i wyjeżdżamy szukając miejsca na nocleg. Rozbijamy się w lesie przy drodze ze Lwowa na Truskawiec, zaczęło lać więc kolację gotujemy pod tropikami.
19.07:
Wstajemy - świeci słońce. Ruszając obserwujemy cudowną Ładę Samarę, która chyba chwilę wcześniej dostała strzała w bok bo naprawdę jedzie bokiem a do tego w tył bo chyba biegi do przodu nie chciały wchodzić - a co tam, ważne żeby dojechać. :)
Po kilku km dojeżdżamy do Truskawca, który jest największym sanatorium na Ukrainie. Zwiedzamy miasto, zaliczamy pierwsze poważniejsze podjazdy mieląc pedałami po parku zdrojowym. Wyjeżdżając kierujemy się na południowy zachód. W miejscowości Borysław mamy dłuższą przerwę ze względu na ulewę i serwis roweru Popeya. Przy okazji oglądamy małe szyby naftowe - tu było trzecie co do wielkości zagłębie naftowe na świecie. Za miastem zaliczamy 3km podjazdu - widoki zapierały dech ale fantazję przy znakowaniu dróg to Ukraińcy mają, co jeszcze nie raz odczujemy. Dalej po szybkim zjeździe mijamy jakąś wioskę i... kończy się asfalt - no w końcu to droga wojewódzka. ;) Przejeżdżamy przez rzekę i zaczynamy się rozglądać za miejscem na nocleg. Na jednym z podjazdów urywam łańcuch. Mijamy jakąś wieś robiąc zakupy w dwóch sklepach, przy okazji Klepek wysępił cebulę i ziemniaki od pani, której mąż jeździł z kontrabandą do Polski. ;)
Za wsią zatrzymujemy się na nocleg na polance nad rzeką. Jesteśmy w głębokiej i długiej dolinie, później okaże się że jesteśmy w parku narodowym. Próbujemy rozpalić ognisko co zajmuje nam półtorej godziny - drzewo jest potwornie mokre.
Jest piękna księżycowa noc, nie jest zbyt ciepło ale nie przeszkadza mi to wykąpać się w rzece - orzeźwiające doświadczenie.
Aha - niedaleko w którymś gospodarstwie było wesele - do szóstej rano po całej dolinie niosło się umcyk umcyk.
20.07:
Rano piękna pogoda, zwijamy się, rozmawiamy z babcią pasącą krowy - widać że mieszkają tu przemili ludzie, podzielili by się wszystkim co mają chociaż nie mają zbyt wiele. Ruszamy na południowy zachód jadąc szutrową drogą wijącą się wzdłuż rzeki. Dziką dolinę okalają dziewicze wzgórza - sielskie widoki. Jedziemy tak jakieś 30km i zatrzymujemy się na obiad w okolicach miejscowości Turka. Jedząc nad rzeką oglądamy mecz piłkarskich dwóch lokalnych drużyn. Po półtorej godziny zwijamy się, niestety zaczyna padać. Za Turką zaczynają się podjazdy, droga niemiłosiernie faluje ale cały czas jest bardziej w górę niż w dół. Pogoda się klaruje, jest chłodno ale słonecznie. Obserwujemy cienie chmur leniwie sunące po zboczach Bieszczad Wschodnich. Na zachodzie widać masywne szczyty najwyższej, polskiej, części Bieszczad. Zaczynamy szukać miejsca na nocleg, ostatecznie rozbijamy się w nieciekawym miejscu w lesie w okolicach miejscowości Sianki. Nie chcieliśmy pokazywać się we wsi, a jakim było to frajerstwem dowiedzieliśmy się następnego dnia czytając przewodnik. O burzliwych losach tej miejscowości można poczytać
http://www.nowiny24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20060609/WEEKEND/60608026&SearchID=73325849979985
21.07:
Rano pada a wręcz leje, na szczęście z przerwami. W jednej z tych przerw zwijamy namioty i ruszamy. Trochę w dół, trochę w górę i nagle... co jest... szlaban na środku drogi... WTF????? Posterunek graniczny... ale, że niby gdzieś wjeżdżamy???? Niee, to przełęcz Użocka i posterunek kontroli granicznej, nie zmieniamy kraju, ot tak sobie sprawdzają paszporty w strefie przygranicznej - w końcu to granica z krajem bratniej współpracy. ;)
Oglądamy skąpany we mgle wiadukt kolejowy i puszczamy się w dół, ostry zjazd z przełęczy i zatrzymujemy się pod sklepem w Użoku. Miejscowi prowadzą nas do źródła, w którym uzupełniamy butelki wodu mineralku, robimy zakupy i ruszamy dalej. Chwilę później kolejna przerwa - oglądamy drewnianą cerkiew. Mieliśmy niesamowite szczęście gdyż (jak się później okazało) we wsi szykował się pogrzeb więc w cerkwi był kościelny i otworzył nam obiekt do zwiedzenia - polecam, wrażenie robi piorunujące. Dalej droga szła cały czas lekko w dół, w którejś kolejnej miejscowości poszedłem obfocić kolejną drewnianą cerkiewkę a chłopaki w tym czasie udzielili wywiadu dla jakiejś lokalnej gazety. ;)
Przez resztę dnia zjeżdżaliśmy w kierunku Cisy i Użgorodu ciągnąc z niezłym tempem przez coraz szerszą dolinę otoczoną wzgórzami pełnymi drzew. Pod wieczór zmieniliśmy kierunek na wschodni i wjechaliśmy w kolejną dolinę aby po kilku kilometrach odbić kilkaset metrów od drogi na nocleg. Klepek znalazł strumyk, w którym udało się wykąpać i tak czyści i zadowoleni z dystansu poszliśmy spać.
22.07:
Wstajemy rano, pogoda niezła. Ruszamy niespiesznie. Zaliczamy jakiś sklep, mijamy jakieś wsie, jakąś niewysoką przełęcz. Droga do tej pory szła przez szeeeroką dolinę. Za przełęczą psikus - zaczyna padać. Dojeżdżamy w okolice Swaliawy, przed samym miastem urywam łańcuch i od tej pory jadę w niezłym strachu, okazało się, że przed wyjazdem założyłem nie ten łańcuch co chciałem i w związku z tym teraz ciągnę na rozbitym, rozpadającym się złomie. Na szczęście do końca wyjazdu łańcuch potrafił się zachować.
Gdy wjeżdżamy do Swaliawy z nieba leje, Zwiedzamy kolejną małą, drewnianą, bardzo starą cerkiew. Znowu mieliśmy szczęście - kościelny akurat był na miejscu. Ruszamy dalej, mamy kompletnie dość - jesteśmy całkowicie przemoczeni a z nieba ciągle leje. Po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy się w jakimś sklepobarze, jemy i myslimy się co ze sobą zrobić gdyż zaczyna zmierzchać. W międzyczasie schodzi się lokalna elita więc ewakuujemy się w trosce o swoje życie, zdrowie i majątek. Kilka kilometrów dalej od drogi odchodzi w bok mała dolinka, wjeżdżamy w nią i zastanawiamy się gdzie się rozbić. Znajdujemy jedną chatkę pasterską ale Klepek z Młodym jadą na zwiad i chwilę później wchodzimy do innej, dużo większej chatki, w której chcieliśmy spać na sianie. Ochota ta przeszła momentalnie gdy tylko Popeye stwierdził, że skoro naokoło jest mokro i zimno a tu ciepło i sucho to na pewno są tam żmije. Zostawiamy rowery i suszące się ubrania w chatynce a sami idziemy spać do namiotów rozbitych przed wejściem.
Zapomniałem dodać, że chatkę zamieszkiwały trzy dzikie pożeracze ekspanderów - patrz zdjęcia. ;)
23.07:
Słyszę trzask i przeklinanie, wyskakujemy z namiotów w samych gaciach - zjawił się właściciel przybytku, trochę się wkurzył bo nie miał gdzie wstawić swojego roweru. Darek próbuje uspokoić gościa ale typek odchodzi bez słowa, wchodzimy do namiotu, pytam która godzina - 5:40 ZAŁAMKA. Niespiesznie zwijamy graty i parę minut po 7 opuszczamy lokal. Jedziemy drogą przez dolinę i po kilku km dojeżdżamy do wsi, jest akurat 8 rano więc zatrzymujemy się w dopiero co otwartym sklepobarze. Kupujemy świeże pieczywo, gotujemy makaron na śniadanie, zaczyna lać, na szczęście siedzimy pod daszkiem... siedzimy 3 godziny w oczekiwaniu na przejaśnienie. Robimy kilka km, zaczyna się ostrzejszy podjazd, widzę odjeżdżającego Młodego, ciągnę pod górę, wydaje mi się że za mną jedzie Klepek, na górze okazuje się, że to jednak Popeye. Droga kawałek idzie lekko w dół a potem dalsza część podjazdu, wjeżdżam na górę, zatrzymuję się zrobić zdjęcia, mija mnie Popeye, na zjeździe gonię go, zatrzymujemy się we wsi gdy kończy się zjazd. Jest nas trzech - gdzie jest Klepek???? Czekamy ze 20 minut, jego ciągle nie ma. Młody rusza powrotem, na górze Klepka nie ma, Młody wraca do nas, zostawia sakwy, bierze zapasową oponę i batona na wypadek gdyby trzeba było się skonfrontować z lokalnymi. ;) Włączamy telefony, Młody rusza w górę, czekamy z Popeyem kolejne pół godziny, dzwoni Młody - jeszcze na pierwszym podjeździe Klepkowi pękł bagażnik, chłopak prowizorycznie klei go na poxilinę. Młody bierze jego sakwy i tak dojeżdżają do nas. We wsi zrobiło się nieciekawie - staliśmy się obiektem zainteresowania lokalnych cyganów (już pominę fakt, że stojąc tam przemoczeni półtorej godziny przemarzliśmy do kości). W związku z zaistniałą sytuacją rozkładamy bagaże czterech osób na trzech rowerach żeby odciążyć rower Klepka i pospiesznie wyjeżdżamy kilka km za wieś. Zatrzymujemy się przy jakimś mostku - gotujemy obiad a Klepek przy okazji porządniej łata swój bagażnik i ruszamy dalej. Przy drodze zauważamy dwie cerkwie, wbiliśmy się tam i robimy kilka zdjęć po czym wykonujemy szybki odwrót bo biegnie do nas jakaś wściekła zakonnica - chyba swymi gołymi kolanami zgorszyliśmy żeński klasztor. ;)
Pod wieczór pogoda trochę się klaruje, wjeżdżamy do szerokiej doliny, przecinamy drogę prowadzącą do miejscowości Chust i wyjeżdżamy w górę drugim zboczem doliny. Zaczynamy szukać miejsca na nocleg. Jakaś dróżka odbija w bok, Młody ją sprawdza i woła na górę, widać jakieś zabudowania, Klepek jedzie je sprawdzić a ja biorę od Popeye'a batona i zaczynam podążać za Klepkiem, ujechałem z 10metrów kiedy usłyszałem głośne szczekanie i zobaczyłem, że Klepek zaczyna wykonywać gwałtowny odwrót. Wskoczyliśmy na rowery i pocięliśmy do głównej drogi bijąc chyba rekord Vmax wyjazdu/ ;) Pojechaliśmy główną drogą kawałek w górę i po małych pertraktacjach rozbiliśmy się u jakichś ludzi w sadzie. Za górami co chwila było widać błyskanie - za długo pogody nie mieliśmy.
Dziś pobiliśmy swoisty rekord - pomimo wczesnej pobudki i zakończenia jazdy około 19 co daje 12godzinny dzień, licznik pokazał czas jazdy 1h50m. ;)
24.07:
Nie zawiodłem się na pogodzie - całą noc lało a do tego pioruny co chwilę waliły na około. Za to rano zdziwko - piękne niebieskie niebo z kilkoma drobnymi obłokami. W tak miłych okolicznościach przyrody zjedliśmy śniadanie, zwinęliśmy się i... w momencie kiedy szliśmy się pożegnać z hospodarami z nieba lunęło. W strugach deszczu zrobiliśmy dwie przełęcze jadąc drogami piętnastej kategorii, po których płynęły strumyki. Wyjechaliśmy w szerokiej dolinie i skręciliśmy na północ kierując się na Połoninę Krasną i Park Narodowy Synevir, którą chcieliśmy objechać dookoła. Droga pięła się w górę przez wąską dolinę, najpierw wzdłuż rzeki a potem wzdłuż zalewu. Już wtedy widać było wysoką wodę, coś się święciło ale kto by się tym przejmował. W strugach deszczu jechaliśmy wciąż w górę po bardzo grubym szutrze kamieniach, dojechaliśmy do miejscowości Kolochava i tam postanowiliśmy wziąć kwaterę. Zastanawialiśmy się nad tym przez chwilę bo Młody i ja mieliśmy ciśnienie na dystans ale na szczęście zwyciężył zdrowy rozsądek. Znaleźliśmy kwaterę, kupiliśmy coś do żarcia i flaszkę do opicia dnia policjanta. Rozwiesiliśmy przemoczone ubrania do suszenia dookoła piecyka olejowego i zaczęliśmy się myć w łazience, która od sauny różniła się tylko ilością wody wylewanej na kamienie. Po jakimś czasie w domu zgasło światło
[młodzież nie czyta dalej] i wiemy głupia szmato, że wyłączyłaś prąd sama pomimo tych bajek które nam wciskałaś i mam nadzieję, że za pieniądze, które od nas wzięłaś kupiłaś coś po czym chorowałaś miesiąc - hak ci w smak
[młodzież czyta dalej] a oczywiście musieliśmy dopłacić za saunę, z której nie korzystaliśmy a tylko zostawiliśmy tam ubrania do suszenia. Od męża pani %^&$%^ dowiedzieliśmy się, że droga, którą chcieliśmy jechać nie istnieje, tzn. istnieje na mapie, w rzeczywistości od wsi do przełęczy jest całkiem niezła ale potem ze 3 km są takie, że Uralem to może przejedzie bo koleiny itp.
Mieliśmy całą noc na myślenie.
25.07:
Rano większość rzeczy w tym buty były oczywiście mokre. Pogoda trochę się poprawiła, przestało padać więc podjęliśmy decyzję, że pojedziemy tą nieistniejącą drogą, najwyżej będziemy cały dzień pchać rowery.
Wyjechaliśmy ze wsi na wschód i zaczęliśmy twardo mielić pod górę po czymś co na mapie było jedną z główniejszy dróg w kraju a w rzeczywistości było kamienistą dróżką. Wzdłuż drogi płynęła wezbrana górska rzeka, wjechaliśmy do parku narodowego i za chwilę ta "całkiem niezła droga" się skończyła, tzn. droga i koryto rzeki stanowiły jedność. Ujechaliśmy raptem 5km od wsi, Klepek poszedł na zwiad i stwierdził, że da się to zalewisko ominąć. Mając jednak w myślach jeszcze 7-8km do przełęczy, obfite opady i brak drogi z drugiej strony przełęczy z ciężkim sercem podjęliśmy decyzję o odwrocie... a zapowiadał się jeden z najciekawszych widokowo odcinków wyprawy.
Gdy zjechaliśmy do wsi znowu zaczęło padać. Skierowaliśmy się na południe, wściekłość buzowała w nas, trasa którą dzień wcześniej jadąc pod górę robiliśmy ze 4 godziny w drugą stronę zajęła nam półtorej godziny. Zatrzymaliśmy się w sklepie, w którym obozowaliśmy i dzień wcześniej, zjedliśmy obiad po czym ruszyliśmy chcąc skręcić na wschód zaraz za miejscowością. Niestety po raz kolejny okazało się, że jak się Popeye z Yorkiem do nawigowania biorą to wiele dobrego z tego nie wyniknie. ;)
Jechaliśmy w dół więc cisnęliśmy dobrym tempem i dopiero po kilku km zorientowaliśmy się, że pomyliliśmy drogi. Na szczęście przestało padać. Nie chciało nam się jechać 7km pod górę więc stwierdziliśmy, że jedziemy prosto na południe, w dolinę Cisy. Następnie skręciliśmy na wschód i jechaliśmy baaaardzo rozległą doliną wymienionej rzeki obserwując wysoką wodę, zalane tereny wokół drogi a także oddając się kąpielom w wodzie specjalnie wychlapanej na nas z kałuż przez tych chujów z klaksonem zamiast mózgu (czyt. ukraińskich kierowców). Gdy przebyty dystans zbliżał się do 100km odbiliśmy nieco na północ aby zjechać z głównej drogi.
Robiło się ciemno a my jechaliśmy przez miejscowość pełną domów o powierzchni średniej 500m2 trzaśniętych z jednego projektu. Zastanawialiśmy się skąd ludzie biorą kasę na coś takiego, ale skoro jest to miejscowość przygraniczna zostaje jedna możliwość - z przemytu żyją.
Za wsią znaleźliśmy kawałek łąki na wzniesieniu, dzięki czemu nie było nas widać ani z drogi ani z żadnej okolicznej wsi. Rozstawiliśmy namioty i poszliśmy spać - znowu zaczęło padać.
26.07:
Pobudka nie była zbyt miła, cały czas padało. Nie chciało nam się nawet wychodzić z namiotów więc siedzieliśmy jak te kołki i zajadaliśmy się czekoladą. Po niebie przewalały się coraz to nowe chmury. W którymś momencie usłyszeliśmy potężną burzę - szybko stwierdziliśmy, że jesteśmy na patelni i może być nieciekawie. Ubraliśmy się, przygotowaliśmy buty, kurtki i kilka innych cennych rzeczy i siedzieliśmy tak przygotowani do szybkiej ewakuacji w kierunku lasu. Na szczęście burza przeszła bokiem a deszcz ustał, pozwoliło nam to pójść do stojącej opodal budy i tam spożyliśmy śniadanie.
Gdy zwijaliśmy namioty była godzina 14. Kierowaliśmy się lekko na północ aby zaliczyć jeden ze smaków wyprawy - 40km trasy przez 4 przełęcze, Młody na samą myśl miał na twarzy lekki uśmiech. W którejś wsi zatrzymaliśmy się celem uzupełnienia zapasów, zaczęło lać. Staliśmy pod daszkiem godzinę, trochę przeszło, gdy ruszyliśmy ponownie luneło. Chwila rozmyślań i decyzja - omijamy te przełęcze, jest to totalne odludzie, droga marnego standardu, nie wiadomo czy mostków nie spłukało przy takich opadach nie ma co ryzykować. Pojechaliśmy z powrotem na południe, w dolinę Cisy a następnie na wschód wzdłuż jej brzegów. Jadąc obserwowaliśmy wysoką wodę i wystraszonych ludzi i... cisnęliśmy, koniecznie chcieliśmy na wieczór dotrzeć do Rahova.
Jak na drogę krajową i międzynarodowy szlak transportowy ruch był dziwnie mały. Cała dolina tonęła w chmurach. W jednym sklepie dowiedzieliśmy się od sprzedawczyni, że w tym miejscu leje bez przerwy od 4 dni. Jechaliśmy dalej robiąc zdjęcia wezbranej rzeki i wiszących mostów. Minęliśmy (jak się później dowiedzieliśmy) geometryczne centrum Europy i chwilę później zatrzymał nas posterunek wojskowy. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- Gdzie jedziecie?
- Do Rachova
- A to może dojedzecie
- A droga jest?
- A chyba jest, nie wiem. Dalej do Jasini już nie ma ale jedźcie - jest adrenalina jest wesoło
..i puścili nas.
Jechaliśmy teraz na północny wschód. Dolina zwężała się, teraz mieściła się w niej rzeka, tory kolejowe (jakoś dziwnie brązowe, jakby nieużywane) i droga . Jechaliśmy tak sobie obserwując jak szczury uciekają z rzeki przez drogę w górę ale kto by się tym przejmował - ciśniemy chłopaki, ciśniemy.
Pierwszy raz wystraszyliśmy się kiedy zauważyłem, że droga idzie nieco w dół a rzeka nie - od drogi oddzielał ją wał będący jednocześnie nasypem kolejowym. Przejechaliśmy ze 200 czy 300 metrów będąc poniżej poziomu wściekłej rzeki. Ciśnienie nam trochę skoczyło. Dojechaliśmy do jakiejś wsi i kolejne zdziwko - czemu na poboczu stoi cały sznur samochodów?? Okazało się, że droga jest zalana, jakieś 100m na strategicznie położonym zakręcie było pod wodą. Stanęliśmy i nie wiedzieliśmy co z sobą zrobić, nerwowo się rozglądaliśmy a ja pstrykałem fotki. ;)
Ktoś powiedział nam, że ten zakręt z rowerami możemy ominąć - tu polną drogą w górę, przez ogródek jakiegoś gościa i znowu w dół trawersując strome, mokre zbocze.
Popeyowi udało się wykonać efektowny ślizg z wypuszczeniem roweru - noty sędziów 18.5 19.0 19.0. ;) Na szczęście chłopak się nie okaleczył więc szybko ruszyliśmy dalej... 2km i kolejny zakręt zalany. Chwilę zastanawialiśmy się co zrobić - była opcja przebicia się na drugą stronę rzeki przez most wiszący (co zważywszy na poziom wody i ciężar my + rowery było by niezłym hardkorem) i dalszej podróży po nasypie kolejowym (lokalni twierdzili, że tory są sporo wyżej niż droga i do Rahova na pewno dotrzemy). My jednak trochę się wystraszyliśmy, była godzina 19, robiło się ciemno a byliśmy w środku dupy. Postanowiliśmy wykonać szybki odwrót w dolinę, tam skąd rano przyjechaliśmy. Zbocze, z którego trudno się schodziło okazało się trudnym zawodnikiem również w drugą stronę, zdjęliśmy sakwy z rowerów i kursowaliśmy w tę i z powrotem. W czasie jednego z tych kursów usłyszeliśmy, że poniżej wsi drogę też już zalało, nie mieliśmy żadnej możliwości manewru - ani w górę ani w dół. Z pomocą przyszedł nam gość, przez którego ogródek przechodziliśmy - przygarnął nas pod dach, powiedział żebyśmy zostali aż woda opadnie. Poczuliśmy się bezpieczniej, dopiero wtedy zaczęło do nas docierać w co się władowaliśmy i jak bezmyślnie to zrobiliśmy. U gospodarza rozłożyliśmy graty do suszenia, przebraliśmy się w suche rzeczy i zalegliśmy na podłodze oddając się długim rozmowom.
Szczęście nie trwało jednak długo - nie minęła godzina gdy złapała mnie wysoka temperatura a kolacja wybrała wolność i postanowiła wrócić na świat. Nie będę opisywał szczegółów, powiem tylko, że ta noc była dla Klepka i dla mnie masakrą, obaj byliśmy w stanie agonalnym.
27.07:
To co się działo w nocy mogło by być tematem na thriller medyczny. ;) Nie mogłem spać, w pewnym momencie, zauważyłem że Popeye gdzieś wychodzi - poszedł sprawdzić czy w wychodku wszystko OK. ;) Chwilę później wpadł do pokoju wyraźnie podniecony i powiedział "widziałem wilka, stał za płotem" po czym nastąpiło kilka sekund ciszy i dodał "gdzie aparat, może jeszcze tam będzie" - amator wrażeń. ;)
Nad ranem zauważyliśmy, że pogoda się poprawiła a woda nieco opadła. Byliśmy ledwo żywi. Ja czułem się już lepiej za to temperatura dorwała Młodego. Klepek odsypiał zarwaną noc. Z Popeyem udaliśmy się na małą przechadzkę po wsi - na szczęście woda nie wyrządziła w tym miejscu wielkich zniszczeń. Dzień minął nam na dosuszaniu gratów, serwisowaniu rowerów i odchorowywaniu. Pogoda wyklarowała się, przez większość dnia było słońce, niestety meteorolodzy zapowiadali raptem 3 dni takiej pogody.
Długo też zastanawialiśmy się co ze sobą zrobić. Założonej trasy nie byliśmy w stanie przejechać, opracowaliśmy kilka wariantów jej skrócenia, zależnie od zdrowia i pogody (docierały do nas pierwsze informacje o tym jak tragiczna w skutkach ta powódź była).
28.07:
Wstaliśmy dość wcześnie i zaczęliśmy się pakować. Całe szczęście czuliśmy się całkiem nieźle. Pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy. Pierwszym celem był Rachóv, do którego jak się okazało brakowało nam tylko 8 kilometrów. Czuliśmy się dobrze więc postanowiliśmy wolnym tempem dotoczyć się co najmniej do Jasini.
Tu należało by wspomnieć iż Jasinia to jeden z większych kurortów w tej najwyższej części ukraińskich Karpat. Droga prowadziła nas cały czas w górę, wokół co chwilę było widać zniszczenia wywołane przez wysoką wodą - uszkodzone drogi, mosty i domy.
W Jasini ledwo udało nam się wymienić pieniądze - banki oczywiście są czynne długo bo do 17:30 ale okienka kasowe są czynne tylko do 15:30, ot takie małe urozmaicenie.
Z Jasini droga wiodła w górę na Przełęcz Jabłoniecką, długo się zastanawialiśmy czy jechać rowerami czy może lepiej złapać pociąg, pomimo nienajlepszego samopoczucia zwyciężyła pierwsza opcja. Podjazd na tą niewysoką (bodajże 931mnpm.) przełęcz okazał się dla naszych wycieńczonych organizmów nie lada wysiłkiem. Na górze zrobiliśmy obchód po straganach i kupiliśmy pamiątki. Przy okazji przypałętał się do nas jakiś koleś (chyba pasterz, niby strój nie pasterski bo kolorowy dres ale jakiś taki kij miał jak pasterze miewają) i zapytał czy byśmy go do wsi nie podwieźli "o tak na bagażach albo na ramie". :)
Spławiliśmy typa i ruszyliśmy w dół. Po kilku km szybkiego zjazdu po asfaltach 15 kategorii zatrzymaliśmy się pod sklepem gdzie nastąpiła mała konsumpcja. Przy okazji wywiązała się rozmowa z właścicielką przybytku (niemiłą, zaślepioną przez kasę babą) i tak się stało, że na kolejną noc wylądowaliśmy w pachnącej nowością kwaterze. Z satelity można było złapać coś po polsku więc dowiedzieliśmy się, że gdy my tam mokliśmy, w Polsce panowały upały. Przy okazji w ukraińskiej telewizji zobaczyliśmy jakie spustoszenie powódź wykonała tam, ostateczny bilans to 40osób zabitych i zalane tysiące hektarów.
Wzięcie kwatery było strzałem w dziesiątkę gdyż noc znowu minęła pod znakiem sensacji zdrowotnych - tym razem tylko u mnie.
29.07:
Rano byłem bliski wezwania karetki ale na szczęście poczułem się trochę lepiej. Na śniadanie trochę makaronu z solą, bałem się jeść cokolwiek innego. Ponieważ chłopaki również nie czuli się najlepiej wcieliliśmy w życie plan awaryjny - jak najszybsza ewakuacja w kierunku domu. Problem był tylko taki, że byliśmy ledwo żywi (gdzieś na granicy odwodnienia) i jakiekolwiek pedałowanie było potwornym wysiłkiem. Jakoś udało nam się przez Tatarów dotrzeć do Jaremczy - miasta okręgowego. Próbowaliśmy się dostać do lekarza ale tamtejsi lekarze mieli problem z określeniem czy "sraczku" powinien leczyć chirurg czy oddział zakaźny (bo na pewno nie internista, który z obłędem w oczach próbował nas spławić).
Ponieważ byłem głodny, chory i niewyspany zareagowałem na tę sytuację nadzwyczajnym wzburzeniem i zarządziłem odwrót w kierunku dworca kolejowego.
Na pociąg musieliśmy czekać ponad 6 godzin. Czas spędziliśmy robiąc zakupy i snując się po mieście.
Wrażenie z podróży elektryczką z dizlem pod maską (wiem, że to brzmi głupio ale elektryczna to po prostu podmiejski) również zostaną w naszej pamięci na długo - każde ruszenie ze stacji odbywało się przez puszczenie dizla pełną mocą i mieleniu kołami po torach aż pociąg nabrał pewnej (niewielkiej oczywiście) prędkości, wywoływało to potworne drżenie całej konstrukcji, w tym również wykonanego z drewna gatunkowego wykończenia wnętrza.
Z elektryczki wysiedliśmy z Ivano-Frankovsku gdzieś przed godziną 21. Próbowaliśmy wyczaić jak się dostać do Lwowa, pociąg pospieszny z wagonem bagażowym miał być dopiero o 7 rano. Nasze serca na chwilę wypełniły się radością, gdy usłyszeliśmy, że 0:40 odjeżdża inny pośpiech do Lwowa... tyle że bez wagonu bagażowego, więc czy rowery pojadą zależy od kierownika - prawie jak u nas. Aby umilić sobie oczekiwanie wybraliśmy się na objazd miasta. Tu czuć zbliżający się zachód - dobre samochody, pełno kafejek, klubów, deptak po którym lansują się okoliczne blachary i tym podobne typy.
Mieliśmy dużo szczęścia - pośpiech do Lwowa stał na stacji aż 20 minut, dało nam to czas na wymuszenie na kierowniku żeby nas ze sobą zabrał. Oczywiście nie ma nic za darmo. Bilet na tę trasę kosztować miał 14UAH a od kierownika usłyszeliśmy (jak już ułożyliśmy bagaże w wagonie), że za każdy rower do jego kieszeni ma trafić 50UAH no ale co zrobić - rowerami byśmy tej trasy nie przejechali, nie w tym stanie. Na pytanie "za rowery po 50 a ile za bilet" usłyszeliśmy "a po co wam bilety???".
Pośpiech okazał się dość ciekawą konstrukcją - fotele zamieniały się w piętrowe (niewygodne) kuszetki, bez żadnych przedziałów.
W pociągu rozgrywały się dantejskie sceny - jeden pasażerów nie posiadał biletu a że był wstawiony to cały czas krzyczał, że go kupował. Kierownik wraz z milicjantami w cywilu próbowali go uciszyć metodami siłowymi ale gość był odporny na argumenty. Kiedy w akcie jakiejś pijackiej desperacji próbował zaciągnąć hamulec awaryjny został dość porządnie zpunktowany a do boju wkroczyła milicja z lokalnego posterunku (pociąg stał na stacji ze 40minut). Przez te 40 minut leżeliśmy i udawaliśmy, że śpimy a i tak jeden z milicjantów chciał nas na świadków brać, na szczęście nasz dzielny kierownik pociągu odwiódł go od tego.
Kiedy się już uspokoiło i pociąg ruszył dalej zrobiliśmy zmianę warty, Młody i Klepek poszli spać a Popeye i ja pilnowaliśmy gratów. Dzięki temu staliśmy się świadkami misternego widowiska jakim było wyprzedzanie lecącej czapli przez pociąg POSPIESZNY.
Niewiele brakowało a czapla wyszła by z tego pojedynku zwycięsko. W ogóle to jeśli ktoś narzeka na nasze koleje niech sobie pojeździ pociągami na Ukrainie i wtedy doceni dobro jakim obdarza nas PKP.
30.07:
We Lwowie byliśmy, o dziwo, punktualnie o 8. Zakręciliśmy się po dworcu i udaliśmy się na stację pociągów podmiejskich, tam sprintem udało nam się wskoczyć do pociągu odjeżdżającego w kierunku polskiej granicy. Po około 2 godzinach wysiedliśmy w szczerym polu. Niby było tam jakieś osiedle przy stacji przeładunkowej ale cywilizacją to ja bym tego nie nazwał.
Kłopoty żołądkowe męczyły teraz wszystkich po równo. Ledwo byliśmy w stanie jechać a chcieliśmy przekroczyć granicę jak najszybciej, tak aby zdążyć na pociąg 14:50 z Przemyśla do Warszawy. Do granicy dotarliśmy w przeciągu jakiejś godziny, w ostatnim sklepie kupiliśmy regulaminowe ilości fajek i alkoholu i rozluźnieni udaliśmy się na przejście graniczne. Ja byłem do tego stopnia rozluźniony, że podjeżdżając na krawężnik zaliczyłem pierwszą na tej wyprawie glebę - wyrwało mi kierownicę z ręki. Na szczęście ani mi się nic nie stało (bez kasku jechałem) ani flaszka się nie stłukła.
Przejście graniczne... z tym bydłem zwanym mrówkami. Na szczęście poszło szybko, jakiś ukraiński gienerał wypatrzył nas w kolejce i wpuścił przodem na kontrolę paszportową po ichniej stronie. Oczywiście trafił się też jakiś mrówek "z grupą inwalidzką", strasznie się rzucał kiedy nie chcieliśmy go przepuścić, oferował wpier*o, i tu zacytuję "bo ty ku*wo jeszcze w Medyce wpier*ol nie dostałeś, jeszcze tu zęby gnoju stracisz". W taki miłej atmosferze porozmawialiśmy z panem, pytając czy przypadkiem nam grozi czy się przesłyszeliśmy a przy okazji doszliśmy do wniosku, że pan powinien mieć grupę inwalidzką ale umysłową a nie z kulą latać jakby mu coś w nogę było.
Między ukraińską a polską odprawą paszportową jest dość duża odległość więc wyprzedziliśmy naszego pokrzywdzonego przez los znajomego. Zatrzymaliśmy się na końcu kolejki mrówek - zapowiadało się na kilka godzin stania. Darek poszedł pogadać z WOPistą, w tym czasie ponownie minął nas nasz znajomy, zapytaliśmy czy oferta wciąż aktualna ale już taki cwany nie był. Żołnierze okazali się na tyle mili, że puścili nas bokiem obok kolejki, nie musieliśmy również czekać na kontrolę paszportową a i służba celna przeszukała nas poza kolejnością (bo pewnie ze 2000sztuk fajek w ramie i oponach szmugluję).
Po tak szybko załatwionej granicy (w sumie nie wiem czy z pół godziny nam to zajęło) było pewne, że na pociąg zdążymy. Doturlaliśmy się na stację w Przemyślu, uzupełniliśmy zapasy jedzenia i picia. O 14:50 nasz pociąg ruszył w stronę Warszawy, jeszcze tylko przesiadka w Pilawie i o godzinie 22:00 byliśmy w Otwocku gdzie na peronie czekały na nas niezawodne OGRy.
Wyprawa zakończona, wszyscy przeżyli (ledwo bo ledwo ale przeżyli). Statystki nie mamy, może to i lepiej. Jazda była wyjątkowo turystyczno-rozrywkowa. Przez te kilkanaście dni przejechaliśmy około 780km, średnio w ciągu dnia na pedałowaniu spędzaliśmy około 3 godzin.
Jakieś wnioski z mojej strony:
- stan infrastruktury na Ukrainie jest tragiczny,
- kierowcy w ogóle nie zwracają uwagi na rowerzystów, samochody jeżdżą w nocy bez świateł albo z włączonymi wszystkimi możliwymi światłami (czasem w starej ładzie będzie to jedno światło pozycyjne z przodu a czasem w nowszym samochodzie światła drogowe z przeciwmgielnymi i wszystkimi możliwymi dodatkowymi halogenami - a co się będą rozdrabniać),
- kierowcy mają klakson zamiast mózgu, gorzej niż w Rumunii w 2004 roku,
- jest taniej niż u nas. żarcia nie trzeba ze sobą brać jakoś wybitnie dużo, a już w szczególności nie ma po co brać makaronu który jest dostępny w każdej budzie,
- o papierosy trzeba pytać, najczęściej sprzedawane spod lady (sprawdzone na Zakarpaciu),
- poza miejscami wybitnie turystycznymi, gdzie pełno Czechów, ludzie są mili, uczynni i życzliwi.
- mapy: my jeździliśmy na 1:200tys i 1:500 tys do ogólnego rozpoznania terenu. Mimo takiego zestawu nigdy nie można być pewnym standardu drogi ani jej istnienia w tzw. realu.
- przejście graniczne w Medyce powinno zostać zaorane, unia europejska jako wyznacznik pewnego standardu cywilizacyjnego, powinna się kończyć wysokim murem z gniazdem CKM co 300metrów. Mur powinien być wybudowany na wysokości wschodniej granicy Przemyśla. A bydło zwane mrówkami... sam nie wiem ale coś bym im wymyślił. I wiem, że tu strasznie rasizmem i nienawiścią jedzie z mojej wypowiedzi ale do dziś mi ciśnienie skacze na myśl o tym jak normalny człowiek jest tam traktowany - i przez ukraińskich urzędasów i przez naszych spekulantów... ich mać.
- a w ogóle to Ukraina jest piękna, mnie najbardziej urzekły widoki w Bieszczadach Wschodnich chociaż kto wie - gdyby nie pogoda może i w innych regionach bym się lepiej czuł. W każdym razie warto tam pojechać i popatrzeć.
I na koniec - Behem twierdzi, że przyciągam złą pogodę i przy następnym wyjeździe trafi mnie tornado... weźcie to pod uwagę zastanawiając się nad wyjazdem ze mną. ;)
Zdjęcia można obejrzeć na Picassie:
http://picasaweb.google.com/yorek.rumun/Ukraina2008
http://picasaweb.google.com/darekab/Ukraina2008