©Tekst: rysiek. Zdjęcia: rysiek. Dodano: 31.05.2006.
Hull UK:
Od mojego wyjazdu minęło już prawie 6 miesięcy, a obiecanej relacji jak nie było tak nie ma. Przykro mi bardzo z tego powodu, ale jak mawiają "lepiej późno niż wcale". Na początku miała być relacja pisana, którą już dawno ukończyłem, tyle że wiele osób dawało sygnały, że samego tekstu nie przyjmie, muszą być foty i już:). W związku z tym stary tekścior poleciał do kosza, a ja dziś, czyli 16 kwietnia, zasiadłem do pisania nowego. Będą foty, wszystko będzie, prócz melodyjek niestety, ale będzie można zastopować:D. Trochę ciężko będzie mi opisać to wszystko w taki sposób jak bym chciał, a to dlatego, że najzwyczajniej w świecie odzwyczaiłem się od pisania. W ogóle mam spory mętlik w głowie, nie wiem dlaczego, wszystko przecież jakoś się układa, jednak postaram się zapanować nad zmysłami, i mam nadzieje nie zanudzę Was, przyjaciele!
Zacznę od początku, czyli od pierwszego tygodnia pobytu w Hull. To był przełom w moim życiu. Zostawiłem za sobą wszystko co kochałem i czego nienawidziłem, no prawie wszystko. Co się dało zabrałem ze sobą:).
Zacząłem nowe życie, w nowym otoczeniu, w innym kraju. Nie było łatwo, z Angielskim nie było u mnie najgorzej, uczyłem się przecież tyle lat, co się jednak okazało... wielka porażka. Bałem się do tego przyznać, ale dobry byłem tylko z gramatyki i czytania, jeśli chodzi o gadanie, to była masakra po prostu. Do Hull zjechałem w niedziele późnym wieczorem, a już w poniedziałek rano wyruszyliśmy z Robertem na poszukiwania pracy. To był szok, niby wiedziałem co mam mówić, ale byłem w takim stresie, że nie mogłem nic z siebie wydusić. Musiałem się opanować, od tego zależała przecież moja przyszłość w tym mieście:). Miałem sporo szczęścia, zostałem zapisany na piątek na szkolenie, a od poniedziałku już do pracy:). Byłem zadowolony (połowicznie) i resztę tygodnia mogłem poświęcić na zwiedzanie miasta i okolic. Rower musiałem trochę przygotować, bo nie był zdolny do jazdy. Na szczęście klucze były i nie zajęło mi to zbyt wiele czasu. Mapa w kieszeń, czapka na głowę, bo wieje tutaj strasznie, i do przodu. Najpierw badałem miasto. Jest tutaj tyle ścieżek rowerowych, zakamarków i uliczek, a wszystko wygląda podobnie, tak, że nie trudno jest się zgubić. To było dla mnie znów coś nowego, nigdy wcześniej nie jeździłem tak intensywnie po tak 'dużym' mieście:). Pierwsze wrażenia mało pozytywne, hałas, duży ruch, wszędzie pełno ludzi, ale z czasem zaczęło mi się to podobać. Przyjemność z jazdy odbierał tylko sprzęt. Dawno nie jeździłem na takim gracie, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby:). Musiałem polubić ten rower i dbać o niego, bo przez długi czas był to mój jedyny środek komunikacji.
Kolejny etap, to zainstalowanie się w tym całym nowym środowisku. Na początku urzekła mnie życzliwość ludzi, i wszechpanujący uśmiech na ich twarzach. Przepraszanie za wszystko jest na porządku dziennym:). Bawiło mnie to, a z czasem sam poddałem się temu. Jeśli chodzi o społeczeństwo w mieście, to widać wyraźny podział na bogatych i biednych. Nie ma tutaj klasy średniej, jak to się zwykło w Polsce mówić. Centrum miasta i część wschodnią zamieszkuje ta zamożniejsza grupa społeczna, a zachodnią (moją) ta druga:). Wystarczy wyjść na ulicę, żeby zobaczyć różnicę. Na zachodzie, po ulicach latają brudne dzieci, wszędzie pełno potłuczonego szkła (na slickach tutaj nie pojeździsz). Grupki ludzi, wszyscy w dresach, taka moda. Nastoletnie mamusie z dziećmi, wszystkie ze śmiesznymi kolczykami, i takimi samymi wózkami. Wszędzie ten sam widok, jeden schemat. Większość z nich żyje na koszt państwa. Sporą kasę dostają na dzieci, więc po co pracować, wystarczy jedno dziecko rocznie i utrzymanie mają zapewnione:) Taki jest zachód. Czystsza i bogatsza część miasta wygląda zuuuuupełnie inaczej. Gdzie niegdzie widać naleciałości innych kultur, ale w głównej mierze wszystko opiera się na 'nowych trendach angielskich'. Moda, moda i jeszcze raz moda. W tym sezonie modne są kontrasty, długie włosy (tak, tak, u panów również) i inność:P. Mówię wam, Warszawa przy tym wysiada, a Hull jest przecież sporo mniejszym miastem i w dodatku typowo fabrycznym. Jednym słowem szał konsumpcji, oni zwyczajnie pracują cały tydzień tylko po to by zaszaleć w Weekend. W sobotę centrum miasta wręcz huczy, ludzie jak mrówki depczą od sklepu do sklepu z torbami w dłoniach. Przytoczę jeszcze tutaj trafną uwagę znajomego komentującego niedoróbki budowlane: 'Widać majstrowi spieszyło się do Pubu', haha, taka prawda:). W całym mieście jest ich pełno, tych pubów znaczy:). Nie podoba ci się w jednym, lecisz do drugiego. Klubów tyż jest od groma, ale nie nocnych niestety, bo Anglicy mają słabe głowy i koło Północy towarzycho zwala na chatę spać albo robić co innego:D. Aha, i chciałbym zdementować plotki, że angielki nie są urodziwe. Kurtka na wacie, takich pięknych kobiet, tudzież dziewczyn, nigdy nie widziałem w takim natężeniu:D. Każda z cudownym uśmiechem na twarzy, i chłopakiem pod ręką, niestety. Tak jest w centrum, sporadycznie poza, a w mojej dzielnicy dominują wampirzyce z tyłkami jak szafy 2 drzwiowe, haha, i jak pisałem wcześniej, gówniary w dresikach, obwieszone złotem, z włosami spiętymi w kitę postawiona do góry i przesuniętą w prawo, bądź w lewo:D. Tak wygląda Hull, podobno najbrudniejsze i najniebezpieczniejsze miasto w całej Anglii, grrrrrr.
Część trzecia, moja praca. Raz jest, a raz jej nie ma. Wtajemniczeni wiedzą, że nie chce o tym rozmawiać, z wiadomych przyczyn. W zasadzie, to mogę wam opowiedzieć tylko o mojej aktualnej robocie. Jestem z niej bardzo zadowolony, ponieważ pracuje w typowo angielskiej firmie, gdzie nie ma obcokrajowców, poza nami Polakami (około 15 osób) :). Jest to duża firma znana na całym Świecie zajmująca się produkcją przyczep kempingowych i przewoźnych domków mieszkalnych. Nie napisze, że marzyłem o czymś takim, ale jest fajnie. Na około sami Anglicy, z którymi można rozmawiać do bólu. Przez miesiąc pracy w tym miejscu angielski wskoczył mi na taki poziom, że na testach wstępnych do szkoły językowej wypadłem nadzwyczaj dobrze. Załapałem się prawie na najwyższy poziom, co było dla mnie nie małym zaskoczeniem. Wszystko to dzięki, kolegom Anglikom, którzy starają się mnie poprawiać na każdym kroku. Prawdę mówiąc w domu nie uczę się nic, taki leń ze mnie:). Anglicy uczą mnie swojego języka, a ja uczę ich polskiego:). Jeden jest chłonny jak gąbka, dziennie poznaje wiele polskich wyrazów, wszystko sobie zapisuje, ba, nawet szuka w necie. Jestem na prawdę pod wrażeniem, gość ponad 40 lat, a cieszy się jak dziecko. Umie już liczyć do 1000, zna dni tygodnia, miesiące, potrafi powiedzieć kilka zdań na temat pogody, a o tekstach w stylu Dzieńdobry, czy Dowidzenia już nie wspomnę:). Mam plan żeby nauczyć go alfabetu polskiego, wtedy będzie mógł sam kontynuować w domu. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że cała hala krzyczy już do siebie Siemanko na przywitanie, mówię wam, bombowo się tego słucha:) Wiadomo jak wszędzie są i tutaj spięcia, nerwówka, ale wystarczy jeden żart, jeden uśmiech by poczuć się lepiej. Tu jest zupełnie inny klimat niż w Polsce, będzie mi tego brakować po powrocie.
Część czwarta, Rower Power, czyli zamiatanie po mieście i okolycy. Na fotkach macie okazje zobaczyć dwie moje maszynki. Jedna streetówka, druga służąca do lansu:D. Klasyczny angielski rowerek, który wygląda jak kobyła, został mi wypożyczony przez kolegę, który przesiadł się do samochodu:). Kupa złomu, ale najważniejsze że jeździ. Do centrum miasta na piechotę idzie się jakieś 25 minut a na bajku dotrę w 7, także bez porównania. Na każdej ulicy i przy ważniejszych obiektach stoją stojaki na rowery (wszystkie takie jak na fotce widać). Przypinać trzeba, bo kradną jak w Polsce:D. Jeśli chodzi o stojaki, to powiem wam, że to chyba najlepsza konstrukcja. Rower jest podparty i można go przypiąć praktycznie bez stresu czymkolwiek. Jedyny minus tego typu stojaków to to, że obijają ramkę, ale ja i tak wole to, niż te polskie druciaki co się przednim kołem wjeżdża. Pochlastać się można przy zapinaniu bajka jeśli z prawa i z lewa stoją już rowerki. Nie wiem, może tylko ja miałem takie doświadczenia:). To odnośnie parkowania rowerków, a teraz coś na temat ścieżek. Jest ich tutaj sporo! W starszych dzielnicach są dzielone z pasami dla autobusów, bądź wydzielone z części jezdni. Nie jest to dobre rozwiązanie, bo w większości przypadków te właśnie ścieżki są zastawione przez parkujące przy krawędzi jezdni blachosmrody. Tak samo jest z pasami dla autobusów, kierowcy tych pudełek w ogóle nie liczą się z rowerzystami, mimo tego że autobus obklejony jest posterami w stylu:' Watch out for bikes' o znaczeniu oczywiście pozytywnym:). Za to w nowszych dzielnicach, ścieżki są takie jak być powinny. Daleko od jezdni, a kiedy już przecinają jakąś ruchliwą trasę, stoi sygnalizacja świetlna z przyciskami.
Zastanawiałem się kiedyś po co im tak duża sieć ścieżek rowerowych na przedmieściach. Okazuję się, że Anglicy chcą za wszelką cenę oddzielić ruch jednośladów od ruchu pieszych, no i niezaprzeczalnie stawiają na rowerową turystykę, choć w większym stopniu rowerową komunikacje po mieście. Anglików stać na samochody, więc maja po dwa, trzy w rodzinie, miasto przez to stoi. Władze miasta prowadzą różne kampanie informacyjne i próbują przekonać mieszkańców do zdrowszego, ekologicznego stylu podróżowania. Z jakim skutkiem, pewnie okaże się za kilka lat. Tak czy siak, zaczęli o tym myśleć dużo wcześniej niż my w Polsce.
Tyle o mieście, a teraz trochę o turystyce:). Za dużo jej nie było w moim wydaniu. Jak był czas, nie było na czym jeździć, a teraz jak jest sprzęt, nie ma czasu. W zasadzie w dalsza drogę wybrałem się raz tylko, na streetówce jeszcze, no i zbrzydło mi zwyczajnie. Stwierdziłem, że nie będę się zarzynał na tej kobyle, i musze dożyć lepszych czasów, kiedy to zakupie coś normalnego. No tak, ale miało być o tym wypadzie:). Nie było co planować nawet, bo droga prosta jak drut, w dodatku szlak turystyczny, oznakowany dobrze, ale jak Polsce nie idealnie:). Po około godzinie jazdy pośród łąk i pól, dotarłem nad wybrzeże. Niestety pogoda nie byłą najlepsza, tak więc przyjemności nie było żadnej. Wiało niesamowicie i w dodatku nadchodziły czarne chmury. Zawinąłem się raz dwa, ale nie zdążyłem przed deszczem, złapał mnie na granicy miasta. Tak właśnie było, nic cieeeeeeeekaaweeeeeeeeeeeegoo!
Gdy zakupiłem czarnego rycerza, zacząłem śmigać do pracy, ale co to jest, raptem 9km w jedną mańke. 18km dziennie, bo miasta na kobyle nie liczę, ale formę musiałem podciągnąć. Niestety nie jestem z tych co Czarek, że wsiada na rower po zimie i śmiga w maratonie. Jakieś dwa tygodnie zajęło mi dojście do siebie, powiedzmy:). Teraz śmigam dłuższe odcinki z 30 na osi, a rowerek nie jest wcale lekki, oponki 2,3 robią swoje, zresztą zakosztowałem tego jeszcze w Polsce:). Pogoda coraz lepsza, wiatr czasem przycichnie i można gdzieś wyskoczyć w weekend. Niestety, są to raczej bliższe niż dalsze okolice, bo ciągle braknie czasu, jestem przecież gosposią dla siebie, uprać coś czasem trzeba, zakupy zrobić i posprzątać:). Pamiętacie zapewne jak mówiłem wam, że nie ma tutaj lasów? No, muszę przyznać, że byłem w błędzie. Otóż, mają tutaj wszystko czego nam bikerom potrzeba. I lasy i góry i wzniesienia, a wszystko w zasięgu ręki. Godzina jazdy samochodem, albo półtorej specjalnym moorsbusem:). Od dłuższego czasu planuje wypad w tamte rejony, ale pogoda mi nie pozwala:(. Mam wypasioną mapkę, którą dostałem w prezencie od kulegi Anglika, i mam nadzieje że nie zginę w tych angielskich lasach. Aparat biorę oczywiście ze sobą za każdym razem, także za miesiąc może doczekacie się kolejnej relacji.
Na tym zakończę, mając nadzieje, że nie zasnęliście gdzieś po drodze. Piję wasze zdrowie z rysiowego kubka!:D. 3majta się ciepło, nawiedzę was pod kuniec Maja:).
Salut!
Foto story: