OTWOCKI PORTAL ROWEROWY
Aktualnie na stronie:
Ostatnia aktualizacja:
GALERIA: Harpagan 31. Bożepole Wielkie 21-23.04.2006:
©Tekst: Leo, Edi, Popeye. Zdjęcia: Leo, Popeye, Edi. Dodano: 26.04.2006.


Do trzech razy sztuka czyli o jeździe na... dezorientację. Punkt widzenia Leo:


Wbrew temu co sugeruje tytuł, nie odczuwałem presji na poprawienie wyników z moich dwóch dotychczasowych występów w Harpie. Decyzja, że wezmę w nim udział zapadła tuz po zakończeniu jesiennego wydania. Od czasu gdy OGR-y wystąpiły zespołowo zachęcone o ile pamiętam przez Ojca Dyrektora, wielokrotnego uczestnika, zawody znalazły stałe miejsce w kalendarzu naszych imprez i ochoczo w nim występujemy.
Wiosenny Harpagan jest specyficzny i trudno spodziewać się na nim wybitnych wyników, tym bardziej u tych, którzy większość zimy spędzili w domu.
Ja do nich nie należę. 1500km przejechanych od początku roku pozwalało sądzić, że jestem dobrze przygotowany kondycyjnie a jedyną niewiadomą pozostawało jak zniosę długi dystans. Do tej pory nie przejechałem jednorazowo, z różnych względów, więcej niż 85km. Jak na warunki Harpa to zaledwie... przedłużona rozgrzewka.

Tym razem grupę tworzyli:

Behem: Ojciec Dyrektor, choćby z tego tytułu wymieniony na pierwszym miejscu, oryginalny pomysłodawca i inicjator wielu naszych przedsięwzięć, główny mechanik grupy, niekwestionowany autorytet w tej dziedzinie, zwłaszcza odkąd brak Rysia Sojowego.

Matildae: ozdoba grupy, mistrzyni determinacji i waleczne serce.

Edi i Creeping Death: czyli Brothers na ich sile i waleczności można polegać w ciemno, Czarek praktycznie na jednej nodze zrobił 200km!

Młody: w tej wyprawie melancholijny i zamyślony, jedynie wzmianka o Legii mogła go ożywić, ;) ale stale kontrolujący czy nikt nie zostaje z tyłu, gotów w każdej chwili go pociągnąć.

Popeye: expert w dziedzinie survivalu, wyposażony na każda sytuację i potrafiący sobie poradzić ze wszystkim.

Leo: "last but not least" coraz częściej ostatni ale chyba nie najgorszy, zresztą nie mnie to oceniać. ;)

Przygotowanie wyprawy w sensie organizacyjnym wzięli na siebie Matildae i Edi, którzy wywiązali się ze swojego ochotniczego zadania perfekcyjnie. Począwszy od zakupu biletów, gdzie potwierdziły się obawy, że wypisanie biletu może sprawić naszym dzielnym otwockim kasjerkom sporo kłopotów, poprzez załatwienie noclegów wszystko zostało zapięte na ostatni guzik.
Tu chciałbym się podzielić jedną refleksją, która przyszła mi do głowy bodajże na dworcu w Gdyni. Jedną z największych przyjemności wspólnych wypraw z OGR-ami jest niemalże wojskowa sprawność w wykonywaniu niezbędnych czynności. To porównanie odnosi się do szybkości i perfekcji wykonania i jest o tyle nie trafione, że w wojsku robi się cos na rozkaz a u nas całkiem spontanicznie i ochotniczo. Załadowanie do pociągu, zajęcie kwater, sprzątanie, gotowanie, wszystkie czynności związane z wyprawą są wykonywane szybko, bez niechęci i wskazywania palcem.
Dobrze się rozumiemy, lubimy i nieźle bawimy mimo że tworzymy dość zróżnicowaną grupę. Mówiłem już o tym wielokrotnie ale uważam, że jest to jedna z największych zalet OGR. Z drugiej strony, takie podejście pozwala nam z humorem poradzić sobie w sytuacjach typu "a to Polska właśnie" np. gdy konduktor próbuje nam udowodnić, że zgodnie z ustawą (!) żeby skorzystać ze zniżki bilet powinniśmy wykupić do miejscowości podanej na zniżce mimo, że nasz pociąg tamtędy nie przejeżdża i wysiadamy dużo wcześniej! W takich chwilach czuje się jak Michael Douglas z filmu "Upadek" i rozglądam się za kałasznikowem.
Hm ten kraj jest ciągle chory i już chyba taki pozostanie!
My pozostajemy w każdym razie dość normalni i próbujemy znaleźć w tym wszystkim tyle pogody ducha ile się da.
A wyglądało na to, że właśnie pogody nam zabraknie. Deszczowa noc i chłodny deszczowy poranek sprawił, że rozpocząłem dzień piosenką "Ain't got sunshine when she's gone" której refren wracał jeszcze z przerwami gdzieś do południa wraz z przelotną na szczęście mżawką. Niemniej pogoda sprawiła psikusa organizatorom na tyle, że musieli przesunąć o 30min start z powodu niedotarcia na czas niektórych sędziów. Nam też dała się we znaki podczas dojazdu na start, na tyle że Matildae całkiem przemoczona poważnie rozważała odłożenie startu na bardziej sprzyjającą godzinę. Ten falstart pomógł nam jednak ostatecznie wykrystalizować zespoły w jakich mieliśmy ruszyć na trasę. I tak: Brothers + Młody, Behe samotnie, Popeye, ja i zmobilizowana mimo wszystko Matildae jako trzeci zespół.
Wracając do strategii, przed imprezą byłem przygotowany na samotna jazdę ale w tych okolicznościach nie zdziwiłem się, kiedy Popeye podszedł i powiedział, że najlepiej będzie pojechać we trójkę. Okazałem się niewdzięcznikiem opuszczając ich po PK13 co potwierdzała nuta zawodu, którą usłyszałem w głosie Popeya, gdy zakomunikowałem, że odtąd jadę samotnie. Mimo wszystko nie czuje się jakoś specjalnie winny.
W każdym razie dwa pierwsze PK kosztowały nas masę czasu i dużo energii. Miałem wrażenie, że Popeye zwykle nawigujący z niewzruszoną pewnością dziś nie ma najlepszego dnia i krążymy w kółko. Byłem zbyt zadufany w sobie żeby dostrzec, że prowadzenie naszego zespołu jest dla niego dużym obciążeniem tym bardziej, że nie jest tak kondycyjnie przygotowany jak ja. Jakoś niespodziewanie po zaliczeniu PK13 odskoczyłem i pojawiło się we mnie przekonanie, że powinienem jechać sam, tym bardziej że Popeye i Matildae wybrali jednak inna drogę na PK6 niż się spodziewałem. Na marginesie, podczas wspinaczki do drogi na PK13 wmieszałem się na chwile w grupę "Leniwców" z Siedlec i... zostałem rozpoznany! Padło pytanie: czy jestem z Otwockiej Grupy Rowerowej (nie miałem na sobie firmowej koszulki) i następnie pochwały za... film z ubiegłorocznego Harpagana. Byłem dumny jak paw, choć nie ja jestem jego autorem.
A propos autora to szkoda, że w ostatniej chwili wycofał się Jacq, który w tym roku w ogóle jakoś rzadko pojawia się wśród nas i brakuje jego pomysłów!
PK6 osiągnąłem dość łatwo, co wydawało się potwierdzać tezę o słuszności samotnej jazdy, aczkolwiek nadrobiłem dobre 2 kilometry bo zignorowałem podszepty intuicji, która podpowiadała mi by skręcić w inna przecinkę. Dlaczego o tym mówię? Bo intuicja obok myślenia i żelaznej kondycji jest receptą na sukces w Harpaganie. Rozmawialiśmy o tym z Behemem już po zakończeniu i z pozycji bardzo doświadczonego uczestnika tych zawodów potwierdził jej znaczenie. Doświadczenie, uważna obserwacja mapy, śladów, łut szczęścia stanowią o sukcesie bądź porażce. Tego wszystkiego zabrakło mi na PK11. Wiedziałem, że jestem w bezpośrednim sąsiedztwie tego PK a jednak nie potrafiłem go znaleźć. Po raz pierwszy zacząłem mieć wątpliwości co do jakości dostarczonych map. Ich dokładność pozostawia wiele do życzenia dla takich niedzielnych nawigatorów jak ja, ale nic tu nie pomogą narzekania, bo moi koledzy korzystają z takich samych map i jakoś, patrz wcześniejsze rozważania, potrafią odnaleźć choć nie bez błądzenia większość punktów. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że raczej nie wybiorę się na jesiennego Harpa. Moje miejsce jest na wyprawach gdzie nie ma presji czasu ani zaliczania punktów, ot takich jak nasza wyprawa nad morze.
Odtąd przestałem się martwic wynikiem a zająłem się połykaniem kilometrów co wydawało mi się jedynym pożytkiem z mojego startu. Zacząłem jechać na azymut żeby w końcu wydostać się z lasu i kiedy odzyskałem orientacje w terenie przekonałem się ze smutkiem, że po prostu musiałem się otrzeć o PK11 a mimo to go nie zlokalizowałem.
W drodze na metę postanowiłem zdobyć jeszcze PK5 i PK18. Kiedy znów zignorowałem swoją intuicję i źle skręciłem na PK5 spotkałem... Popeya i Matildae. Oczywiście odnaleźli PK11 i tym samym utarli mi nosa. Na ich ogromny plus trzeba zaliczyć, że znów wzięli mnie pod swój ochronny parasol nawigacyjny bez żadnych złośliwych uwag odnośnie ich porzucenia i dzięki temu zaliczyłem wspomniane PK. W innym wypadku mogło się to skończyć całkowitą kompromitacją.
Zakończyłem trasę dużo przed czasem i już nie dałem się namówić na PK7, który był dosłownie w zasięgu ręki. Miałem już dość i to nie fizycznie, bo 130km tj. o 20km więcej niż Popeye i Matildae, tyle mnie kosztowała samotna jazda, zniosłem dość dobrze.
W sumie sportowo start nieudany, zaledwie 5PK, 18pkt wagowych i odległe 164 miejsce to dużo poniżej oczekiwań. Na szczęście nastrój temu towarzyszący wcale nie był minorowy i jeśli odjąć całe zadęcie towarzyszące rywalizacji spędziłem dobrze czas w pięknych okolicznościach przyrody i miłym, jak zwykle towarzystwie.
Prawdziwą nagrodą za wszystkie niedostatki Harpagana była wyprawa nad morze następnego dnia. Pomysłodawcą był Popeye, który jak się okazało, nie lubi morza! Świetna, słoneczna pogoda, doskonała atmosfera brak presji wyniku sprawił, że bawiłem się doskonale przez cały dzień. Na tyle dobrze, że zaryzykowałem kąpiel w morzu, które miało chyba z 5'C po to by chociaż w ten sposób pobić jeden ze swoich rekordów w kwestii daty pierwszej kąpieli roku.

I na koniec podziękowania:

Dla całej ekipy Harpagana 31 za świetne towarzystwo i doskonale spędzony czas, jeśli są chwile, które warto wspominać to te spędzone z Wami są wśród nich!
Specjalne podziękowania dla Behema za wielkoduszne pożyczenie swojego zapasowego koła w przeddzień imprezy co umożliwiło mi start. Jestem Twoim dłużnikiem i tym razem nie jestem pewien czy cała beczka pomarańczowego dżemu wystarczy by go spłacić. ;)

Leo.



by Edi:


Jesienna edycja Harpagana, oznaczona numerkiem 30 była dla mnie pierwszą taką imprezą. Wypad do Rytla okazał się "strzałem w 10-tkę", zarówno jeśli chodzi o samego Harpagana, jak i cały weekend- obok Soyady był to jeden z lepszych rowerowych weekendów A.D. 2005. :D Wyjazd na kolejną edycję Ekstremalnego Rajdu na Orientację był więc właściwie sprawą oczywistą ;).
Przygotowania, zbieranie ekipy, ustalanie szczegółów: kwatery, przejazd, plany na niedzielę zaczęły się już sporo wcześniej. Do dnia wyjazdu (21 IV) wszystko było właściwie zaplanowane i dopięte na ostatni guzik. Niepokoiły tylko pogodowe doniesienia z ICM'u. O ile w Otwocku pogoda miała być całkiem ok, to w okolicach Lęborka już nie wyglądało to kolorowo, zapowiadano poważne opady w nocy z piątku na sobotę. Według późniejszych doniesień miało przestać padać w okolicach godziny 6, a więc tuż przed startem. Na szczęście w piątkowy poranek, jeszcze przed wyjazdem z Otwocka, mało kto nad tym myślał, wszyscy byli w doskonałych nastrojach przed wyprawą na Kaszuby.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem, mimo pewnych obaw co do pociągu bez wagonu dla rowerów, udało nam się przewieźć je do Strzebielina Morskiego bez najmniejszych problemów. 3 rowerki stały w kiblu, 4 pozostałe na korytarzu, dodatkowo cały przedział dla siebie, po prostu luzik. ;) Na miejscu okazało się, że zarezerwowana wcześniej kwatera też nam jak najbardziej odpowiada, zainstalowaliśmy się w pokojach, zdążyliśmy jeszcze zrobić jakieś zakupy i po wieczornym posiłku i rozmowach w OGR'owym gronie grzecznie położyliśmy się spać. ;)
Co ciekawe w piątek była całkiem ładna pogoda. Ja, jako wieczny optymista ;), nauczony dodatkowo tym, żeby nie do końca wierzyć doniesieniom ICM'u, miałem nadzieję, że pogoda na starcie będzie po prostu ok.
Niestety, już w nocy przed startem dało się słyszeć wesołe dzwonienie kropel deszczu o parapet. ;) Rano po prostu lało, ale dziarsko ruszyliśmy w kierunku bazy rajdu. To jak wyglądaliśmy na miejscu, można zaobserwować na kilku zdjęciach w galerii. Najbardziej było mi szkoda Matildae, która właściwie podjęła już trudną decyzję o tym, że po odebraniu mapy wraca do kwatery. Moja Dziewczyna jest jednak bardzo dzielna i po chwilowym kryzysie zdecydowała się na jazdę (początkowo miał to być przynajmniej jeden PK, ale później się okazało, że nie tylko). Dodatkowo rozmowa telefoniczna po kilku godzinach zmagań na trasie poprawiła samopoczucie, bo okazało się, że, pomimo lekkiego błądzenia w pobliżu PK, Mat jedzie dalej i co najważniejsze, dobrze się przy tym bawi. :)
Teraz może trochę tekstu bardziej z mojego punktu widzenia oraz trasy, którą wybraliśmy wraz z Czarkiem i Młodym. Zaraz po rozdaniu map byłem jakoś zakręcony, bardziej się martwiłem o Mat niż o to, gdzie i jak będziemy jechać. Na pierwszy punkt pojechałem więc w ciemno, za całą ekipą, poza Behemem, który w ostatniej chwili zrezygnował i udał się samotnie w przeciwną stronę. Według mapy PK19 leżał najbliżej bazy, ale to, że był warty 5 punktów wagowych, nie zapowiadało, że będzie tam dojazd prostą, asfaltową drogą. ;) No właśnie, wspomniałem o mapie, swoją wrzuciłem do kieszeni umieszczonej na brzuchu w mojej bluzie. Niezłe było zdziwienie, kiedy zaledwie po przejechaniu kilometra chciałem looknąć w ogóle gdzie i jak jechać. Mapka przepadła, ale na szczęście do folii chroniącej ją przed wilgocią nie wrzuciłem mojej karty kontrolnej. Bez mapy mogłem sobie poradzić, szczególnie, że jechałem w ekipie, bez karty jazda byłaby po prostu bez sensu.
Od samego początku zdałem się na Młodego, który po niewielkich konsultacjach prowadził nas przez wszystkie punkty i nieźle mu to wychodziło. Żałuję, że nie wziąłem swojego super-mapnika, bo taka rzecz to podstawa, poza tym czuję się jakoś lepiej, kiedy sam mogę kontrolować sytuację, a ciągłe wyciąganie mapy z kieszeni temu nie sprzyja.
Wracając do samej trasy. PK19 umieszczony był na Jeleniej Górze, która okazała się dość wymagająca, około 150m w górę robi wrażenie. Na szczęście udało się pokonać ten odcinek właściwie bez zatrzymywania i podprowadzania rowerów. Młody z Czarkiem poprzedniego wieczora oglądali w TV czwartą część Rocky'ego ;) i co chwila rzucali jakimiś tekstami z tego filmu. Mimo, że górka dawała się we znaki, to nastroje mieliśmy niezłe. ;)
Podjazd pod Jelenią Górę miał też jedną niezaprzeczalną zaletę: pozwolił nam się rozgrzać, a i ciuchy powoli zaczynały schnąć. Na punkcie jeszcze trzeba było się wdrapać na wieżę obserwacyjną, gdzie umieszczono znacznik kart. Dało się stamtąd zaobserwować ukształtowanie terenu, całkiem fajnie i wcale nie tak płasko jak chociażby na Harpaganie w Rytlu. Przy bezchmurnym niebie widoczki byłyby pewnie jeszcze lepsze, ale i tak warto było się tam wspinać.
Zjeżdżając z PK19 stwierdziliśmy, że olewamy PK4, bo nie chcieliśmy jechać "w kartofle", ;) to wyrażenie przewijało się wielokrotnie tego dnia. Jazda rozmokłymi, polnymi drogami do najprzyjemniejszych nie należy. Gdy teraz patrzę na mapę, to myślę, że ten PK4 można było spokojnie zrobić, droga na mapie wygląda całkiem ok, więc może to była pochopna decyzja, ale nie ma co teraz się nad tym zastanawiać. Kolejnym punktem miał być PK13. Trochę pogubiliśmy trasę przy zjeździe z "dziewiętnastki", ale w miarę szybko skorygowaliśmy to (swoją drogą- bardzo fajna trasa, miejscami przypominająca roślinnością i ukształtowaniem terenu, drogi w górach, tyle że byliśmy na drugim końcu naszego kraju). Jak się okazało, nie tylko my tam trochę pobłądziliśmy. W okolicach PK11 spotkaliśmy gościa, który z PK19 chciał dotrzeć na PK4 i wylądował kilka kilometrów dalej, dodatkowo po przeciwnej stronie góry. ;) My na szczęście pomyliliśmy się troszkę mniej. ;) Kiedy w końcu z niewielkimi problemami dotarliśmy do PK13 stwierdziliśmy, że najlepszą opcją będzie jazda drogami asfaltowymi w okolice kolejnych PK, a dopiero dalej na sam punkt dojazd najdogodniejszą ścieżką, przecinką lub polną drogą. Tak też dotarliśmy do PK6, trafiliśmy bez pudła, na początku asfaltem, a dalej odpowiednią drogą "przez kartofle". ;) Sporo czasu straciliśmy próbując z powrotem dostać się do głównej drogi asfaltowej, ale w końcu udało się.
W międzyczasie pogoda jakoś się ustabilizowała, choć były momenty, że zaczynało bardziej padać, raz się nawet zastanawialiśmy, czy grad z nieba nie leci. Na razie nie odczuwaliśmy zbytnio silnego wiatru, który chyba każdemu dał się we znaki tego i następnego dnia. Kolejny PK umiejscowiony był w pobliżu dawnego poligonu wojskowego. Na komunikacie startowym rozbawiło mnie stwierdzenie, nie pamiętam dokładnie, ale coś w stylu: "...poligon jest nieczynny, ale prosimy zachować ostrożność...". ;) Niedaleko samego PK sporo ludzi szukało mostku na rzeczce Łebie. Jak się okazało, najlepszą opcją był mostek, który umiejscowiony był na prywatnej działce. W związku z tym, że nie chciało nam się szukać innego, po prostu wraz z grupką kilku zrowerowanych skorzystaliśmy z tej opcji. Nawet nikt się nie czepiał, choć później krążyły opowieści, o tym jak jeden gość gadał z właścicielem działki i ten stanowczo zabronił przejeżdżać, ;) może za długo by opowiadać, ale kto był to wie o co chodzi.
Na PK11 urządziliśmy sobie, podobnie jak spora ilość zawodników małą przerwę na jedzonko. W międzyczasie spotkaliśmy gościa, który podczas zjazdu z Jeleniej Góry... złamał ramę. Co ciekawe, rama była Cro-Mo i udało mu się pospawać ją w pierwszym napotkanym, przydomowym warsztacie. Trzeba było mieć niezłe szczęście, robocizna: jedyne 10 zeta.
Z poligonu mieliśmy prostą drogę na kolejny PK. Niestety prowadziła właściwie prosto na wschód i powoli zaczynaliśmy odczuwać działanie wiatru i bynajmniej nie chodzi mi o to, że było zimno. Po zaliczeniu PK5 mieliśmy około 10 kilometrowy odcinek drogi w kierunku PK18 a przed samym PK jeszcze trochę jazdy "przez kartofle", żeby za łatwo nie było. ;)
"Osiemnastka" była kolejnym punktem, na którym z pozytywnym i wesołym komentarzem spotkał się numer startowy umieszczony na rowerze Młodego. Ogólnie na punktach można było zaobserwować małe poruszenie w chwili, kiedy przyjeżdżał sam Szatan. :D Podczas pobytu na PK18 dzwoniłem do Matildae, razem z Popeye'm (Leo się odłączył) byli w okolicach PK6, trochę błądzili, ale tak jak pisałem wcześniej w pozytywnych nastrojach. :) Chwilę później spotkaliśmy Behema, który ostatecznie pokonał podobną trasę jak my, tylko w odwrotnym kierunku. Kilka wskazówek co do trasy, niestety o jednej radzie zapomnieliśmy, o tym za chwilę.
Kolejnym naszym celem był PK15, po drodze był jeszcze PK1, ale stwierdziliśmy, że nie ma sensu wbijać się po jeden punkt wagowy. Niedaleko PK15 zaczęło wychodzić słonko, w dalszej części dnia pogoda była już bardzo dobra, oczywiście gdyby nie wmordewind.
PK15 i PK17 to okolice wschodniego brzegu Jeziora Żarnowieckiego- fajne tereny, świetne wrażenie robią bukowe lasy, na pewno warto by je jakoś bardziej poeksplorować. Pomiędzy PK15 i PK17 mój licznik wskazał równiutko 100km ;). Po zaliczeniu PK17 poważniej rozważyliśmy wyjazd nad samo morze celem zaliczenia PK20. Stwierdziliśmy jednak, że nie będzie to miało jakiegoś większego sensu, no może poza własną satysfakcją z dotarcia na najdalej oddalony punkt i zobaczeniem Bałtyku. ;) Poza tym trzeba było powoli zawijać się w kierunku bazy.
Wzdłuż zachodniego brzegu Jeziora Żarnowieckiego skierowaliśmy się w stronę PK10. To o ten punkt mi chodziło, kiedy wspominałem o rozmowie z Behemem. ;) Okazało się, że podjazd właśnie od strony Jeziora był po prostu masakryczny. Nie dość, że było tam może ze 100m różnicy poziomów, to jeszcze cały czas po piachu, zgodnie stwierdziliśmy, że to po prostu morderstwo. Na tym punkcie Młody stwierdził, że nie czuje się zbyt dobrze i że lepiej jak razem z Czarkiem pojedziemy dalej sami. Nie jechaliśmy jakoś strasznie szybko, ale rzeczywiście na tym PK się oddzieliliśmy. Dalszy plan to jazda na PK16, może trochę niezbyt szczęśliwy wariant, bo chyba nadłożyliśmy trochę drogi i w dodatku nieźle nas tam przewiało. Po zjeździe z PK16 Czarek stwierdził, że mu schodzi powietrze z tylnego koła, szybko dopompował i pojechaliśmy dalej. O ile u niego zbyt szybko nie schodziło, to ja po prostu złapałem gumę. Jakieś pechowe miejsce musiało być. Podczas postoju na zmianę dętki dogonił nas Młody i w sumie przez pozostałe dwa punkty trzymaliśmy się jakoś razem, to w mniejszej, to w większej odległości. Na PK9 spotkaliśmy ludzi, którzy mimo sporej ilości kilometrów "w nogach" byli w niezłych nastrojach. Dodatkowo podzielili się z chłopakami jedzonkiem, które im pozostało- mała rzecz, a cieszy. ;)
Ostatnim naszym punktem miał być PK7, ale jak się okazało na początku nie za dobrze skręciliśmy i zmierzaliśmy już inną drogą w kierunku bazy rajdu. Kiedy zostało nam jeszcze około 40 minut do końca limitu czasu zdecydowaliśmy się zawrócić i go odnaleźć. Już myślałem, że pojechaliśmy w kompletnie złą stronę, ale na szczęście się myliłem ;). Nie poddaliśmy się bez walki i na koniec przybyły nam jeszcze dwa punkciki wagowe.
Do bazy dotarliśmy na 14 minut przed 19, z przejechanymi 12-oma PK wartych w sumie 42 punkty, mój dystans to 172km. Wynik całkiem niezły jak na warunki pogodowe, w jakich przyszło nam jeździć, głównie chodzi mi tutaj o wiatr, bo o deszczu nawet jakoś szybko zapomnieliśmy. Na mecie jeszcze zasłużony obiadek, po którym wszyscy ochoczo udali się w kierunku kwatery, po drodze zakupując jeszcze odpowiednie produkty na wieczorne "afterparty". ;)
Pomimo tego, że deszczowy poranek tego nie zapowiadał, to był bardzo udany i intensywnie spędzony dzień, z jeszcze bardziej udanym i dobrze spędzonym wieczorkiem w OGR'owym towarzystwie. ;) Opowieści z trasy i nie tylko, zimne piwko w ręku lub też degustacja własnych produktów fermentacji różnego rodzaju składników. ;) Jak dla mnie: RE WE LA CJA. :D
O kolejnym dniu też mógłbym się rozpisać, ale i tak już pewnie za bardzo przynudzam, dlatego ograniczę się do tego, że wypad do Karwii był z wielu względów bardzo udany. Pogoda w sumie dopisała, a na te kilka godzin spędzonych na plaży po prostu sobie porządnie zasłużyliśmy. :D Wielkie dzięki OGR'y i do następnego Harpagana. :D



by Popeye:


Piątek 21.04.
Jako że zniżek kolejowe nie dotarły w terminie, o 8.15 z Leo bryknęliśmy na pocztę przechwycic je u listonosza. Moja i Leo się odnalazła, Behema niestety nie. Około 8:00 Jacq dał info na GG, że jest chory i nie jedzie, szkoda.
O 9.30 na PKP komplet 7 osób.
10.13, jeszcze Otwock a już strata 7 minut, spóźniony pociąg. Kierownik czy inny kolejorz burczał, że się guzdramy z rowerami. Nie wiem jak to się stało, ale Behem efektownie wylądował razem z sakwami i tylnym kołem pomiędzy peronem a wagonem, dobrze, że były schody. Szybkie zakwaterowanie rowerów: trzy do kibelka i cztery na korytarzu. Na nadmiar miejsca narzekać nie możemy, ale na dworcu centralnym luzuje się interesujący nas przedział i jesteśmy razem. Behem, Czarek i ja zostajemy przyjęci do "Klubu Przyjaciół Żubra". Podejmujemy decyzję, że w niedzielę po Harpie jedziemy nad morze do Karwi, Behem wraca rowerem do Otwocka. Zapomniałem dodać, że zaraz po starcie pociągu z dworca centralnego rozpocząłem przedharpaganową rozgrzewke, oczywiści jedną butelką podzieliłem się z resztą ekipy. :) W Gdyni szybki przeskok do pociągu, który zawozi nas do Strzebielina. Po odszukaniu kwatery szybka kąpiel, kolacja, a potem do bazy po pakiety startowe. Mieliśmy się wyspać, ale.. niektórzy chcieli sprawdzić czy w kolejnej emisji filmu Rocky 4 wygra Drago... :)

Sobota 22.04.
Wstaję o 4.30, szybka podgrzewana kasza z wczorajszej kolacji na śniadanie. Poranna "kawa" by popeye, czyli pół na pół kawa/woda. :) Na dworze leje. Będzie ciężko, a ja taki słaby. :( Ruszamy około 6:00, start jest o 6.30, więc nie ma na co czekać. Do bazy w Bożympolu dojeżdżamy "trochę przemoczeni". Na miejscu dowiadujemy się, że start przełożono na 7.00. W międzyczasie deszcz ustaje. 6.57 rozdanie map i o 7.00 "paszli". Podzieliliśmy się na trzy ekipy: "Szatański team" w składzie Edi, Czarek i Młody, Behem solo i my tzn. Marta, Leo i ja.
Edi i spółka oraz my obieramy kierunek na PK19. Na drodze do lasu Edi zawraca, zgubił mapę, koledzy z teamu czekają. My jedziemy dalej i PK19 atakujemy od południa. Jedzie się dobrze tylko, cholera, okulary mi parują i trzeba się obyć bez. Po zjeździe z szutrówki na drogę leśną zaczynamy mozolną wspinaczkę. Jest mokro, błotniście, kamieniście, śliskie korzenie. Stromo i ciężko. Trasa rowerowa zmieniła się prawie do samego PK w trasę pieszą z atrakcją w postaci pchania roweru. Docieramy do PK19, wpisujemy godzinkę, ale gdzie jest kasownik? Miła dziewczyna z obsługi pokazuje nam.. ambonę, fajnie.
Ruszamy dalej, z mapy wynika, że robiąc pętlę znajdziemy się u wylotu drogi leśnej na szutrówkę. Niestety mapa niewiele się zgadza z rzeczywistością. Ilość ścieżek na mapie i w lesie to porażka, zresztą ten problem będziemy mieli w wielu miejscach. :) Niestety jedziemy ciut za daleko. Cholera, kompas pokazuje, że jedziemy na północ a nasza droga wiedzie na południe. W tył na lewo do skrzyżowania dróg leśnych. Dałem ciała, pierwszy raz dziś, ale nie ostatni. ;)
Leo jedzie na rozpoznanie terenu, my z Mat próbujemy ustalić nasze położenie, lecz niewiele nam z tego wychodzi. Chcąc nie chcąc, z uwagi na brak zgodności mapy z terenem ruszamy za Leo i innymi zawodnikami. Lądujemy w miejscowości Nawcz, a miało być Rozłazino, znowu się zakręciłem, ale to już dziś pozostanie normą. Leo jak to Leo, było z góry, więc sobie pojechał i skręcił w lewo, co mnie zdziwiło bo wiedział, że jedziemy w prawo na zachód. Po pięciu minutach się zjawił i ruszamy dalej w kierunku PK13. Mijamy Dzięcielec, następnie Dzięcielec Wybudowanie, gdzie skręcamy w lewo w las, tu pierwszy raz sił dodają nam pieski. Szutrówką do leśniczówki Czech, ale.. zaraz zaraz, zamiast leśniczówki jest jakieś gospodarstwo, gdzie kręci się gospodyni. Pytam ją o położenie i o mało mnie nie zwala z nóg "Rozłazino Wybudowanie", jak to się stało sobie myślę, wydaje mi się to niemożliwe. Z błędu wyprowadza nas jej mąż. Jesteśmy w Dzięcielec Wybudowanie, czyli rekreacyjna rundka w to samo miejsce. Kolejny raz dałem tyłka. Taka skucha, dupa dziś ze mnie, a nie nawigator. ;)
Teraz już asfaltem mkniemy w dół, w górę, w dół, w górę na PK13, który osiągamy dość szybko, nie licząc czasu spędzonego na błądzeniu. :)
Jadąc na PK13 mijamy jezioro Osowskie, gdzie w drodze powrotnej posilamy się przy stoliku. Kiedy zbieramy się jeszcze z Mat, Leo jest już kawałek drogi przed nami. Nie lubi nas czy mu się gdzieś spieszy? Przechodzi mi przez myśl "Torpeda" jak na H29, ale nic to, pojedzie kawałek i poczeka. Ha, tu się "przejechałem". Dojeżdżamy do skrzyżowania a Leo nie ma. Krzyczymy, nic, telefony nie działają. Cholera, że też musiał sobie pojechać, chyba naprawdę nas nie lubi. :) Po 20 minutach oczekiwania oraz kubeczku herbatki malinowej, ruszamy dalej na PK6. Na drodze do Popowa przy skręcie do leśniczówki Czech dzwonię do Leo a on mi odpowiada, że jest w Popowie, %$#@*&%^ sobie myślę, a może i mówię. Zostaliśmy we dwoje. Szybko do Popowa dalej do Zakrzewa i.. lądujemy w lesie, niby tak powinno być, ale jakoś problemy nawigacyjne nas nie omijają, mapa jak zwykle nie zgadza się z rzeczywistością. :)
Po kilkunastu minutach jazdy i kolejnych błądzenia przychodzi mi na myśl, że "wiem, gdzie się znajduję, ale nie bardzo wiem, gdzie jestem". :) Napotykamy bikera, który też szuka PK6, w rozmowie z nim dowiadujemy się, że widział kilku innych, którzy zrezygnowali po długich bezowocnych poszukiwaniach. Mamy dylemat, co robić, ale w zasięgu wzroku pojawia się osobnik twardo pchający swoją maszynę. Jedziemy jego śladem. Jest PK6.
Po kilku kolejnych pudłach osiągamy miejscowość Kętrzyno, niewiele brakowało i poraz kolejny zaliczylibyśmy Dzięcielec, lecz Marta zauważa, że kościół który widzimy mijaliśmy już dziś dwa razy. :) Przecinamy Osiek, wjeżdżamy na teren poligonu i rozpoczynamy jak się okaże, skomplikowane poszukiwania kładki, pozwalającej zmienić brzeg rzeki Łeby. Po drodze mijamy bikera z PK6. Znajduję mostek, jest śliczny, nowy, metalowy lecz Marta i rowerzysta, który nas dogonił stwierdzają, że to nie może być ten właściwy bo.. jest za blisko. Kolejny błąd. Jedziemy dalej, nieznajomy kolega skręcił na podwórko gdzie "jest mostek ale gospodarz nie pozwolił po nim przejść" &%^$*# pomyślałem, tylko dlaczego nie skojarzyłem, że przed "jego rozmową" z posesji wyjechała terenówka? Napotkani dalej wędkarze wskazali nam miejsce, gdzie jest dogodna kładka przez rzekę. Przeszło mi przez głowę, że pewnie dogodna dla ich spodnio-butów-gumowych.
Miałem rację. Kładka okazała się drzewkiem o średnicy do 20 cm przerzuconym przez rzekę. Rozpoznanie wykonała Mat, lecz kładka nie zdała egzaminu. Dziękujemy, nie skorzystamy. Byłem taki zły, że chciałem iść w bród, ale nurt był mocnawy. :)
Wracamy spowrotem i wjeżdżamy na podwórko gdzie nie było zgody właściciela. Widzimy piechurów wyłaniających się zza chałupy. Jak się okazało to ten %&$#@*^&%$ rozmawiał z kukłą stojącą na placu, :D teraz dopiero skojarzyłem wyjeżdżające z posesji auto.
Pokonujemy Łebę i kierujemy się na południe, by za moment skręcić w las wzdłuż strumyka. Reszta rowerzystów jedzie szutrówką, oddalając się od PK11. Przed PK11 spotykamy Behema, który jedzie już w przeciwnym kierunku. Dwa słowa, pozdrowienie i w drogę. Na PK11 posiłek i chyba już chłodnawa herbatka. Marta mówi, że jest zmęczona i się prawdopodobnie odłączy. Nie wierzę jej, mówiła to samo przed przekroczeniem Łeby.
Kierunek PK5, droga prosta jak strzała okazuje się plątaniną ścieżek i skrzyżowań zupełnie nie pasujących do rysunku mapy. Na kolejnym skrzyżowaniu spotykamy piechura, który pokazuje nam mapę "50-tkę", gdzie jest wszystko czarno na białym. Dosłownie i w przenośni. Pomagając sobie trochę kompasem, docieramy do Tęcza i dalej do Wyszewa, gdzie równocześnie my i Leo wpadamy na skrzyżowanie tylko z innych kierunków. :) Syn marnotrawny wrócił. Teraz już razem bez problemu na PK5 i na północ w kierunku PK18. W okolicy Luzina dziękowałem niebiosom oraz losowi, że Leo się odnalazł, bo umierałem. To był jedyny kryzys dzisiejszego dnia i prawdę mówiąc spodziewałem się go znacznie wcześniej. Nie mogę powiedzieć, że czułem się cały czas mocny, ale nie powiem siły mi nie brakowało, o wiele gorzej z kondycją, porażka. Mimo wszystko, zdaje sobie sprawę, że jestem średni i dobrze mieć przy sobie zmiennika na czoło.
Po dotarciu do Kochanowa jest ścieżka w prawo, jak się za chwilę okaże, to kolejne pudło. Podczas buszowaniu po mokradłach, zza wodnej roślinności wyfrunął łabędź z takim furkotem, że o mało nie wpadłem do wody. :) Odwrót na asfalt i za zakrętem jest kolejna droga w las, która okazuje się ta właściwą, ale wiedzie cały czas do samego PK pod górę. Szybkie formalności i.. śmigamy w dół, warto było się wspinać.
Powrót do bazy ruchliwą E28. Zniechęcony wąskim poboczem, jadę chodnikiem, który nieoczekiwanie się kończy. Ratuję się desperackim skokiem na asfalt.
O godzinie 18.17 tj. po 11 godzinach i 17 minutach przebywania w pięknym, lecz trudnym terenie meldujemy się całą trójką na mecie. Potem żałowałem, że nie pojechałem jeszcze na PK7, do którego było około 7km od bazy, a zawsze to dwa małe punkciki.
Po zakończeniu zabawy i wszamaniu posiłku regeneracyjnego w postaci kiełbaski i bigosu (ło matko jaki kwaśny !!!) przez wszystkich OGRów, pojechaliśmy na kwaterkę w celu zregenerowania sił, przed niedzielnym wypadem nad morze. Po kolacji długo trwały dyskusje przy różniastych trunkach: behemowym winie winogronowym z ryżu i truskawkowym z winogron brothersów. :)

Na wnioski przyjdzie czas później albo wcale, dla mnie jest to fajna zabawa. 20 PK nie zdobędę, a do Brothers się nawet nie zbliżę. :)

Dzięki Matildae za miłe towarzystwo na tych 118 km i wsparcie nawigacyjne, nie mi oceniać ale chyba balastem nie byłem, a przynajmniej się starałem.

Dzięki Leo za holowanie od Luzina do Kłębowa i oczywiście Twoje towarzystwo, choć na krótszym odcinku.

Dzięki wszystkim napotkanym na naszej drodze zawodnikom pozdrawiających nas podczas jazdy, oby takich więcej.

Niedziela 23.04.
Pobudka o 9.00. O 10.00 czytaj 10.15 :) wyjazd nad morze do Karwi. Wita nas słonko, choć upału nie ma. Kiedy jeszcze pozostali towarzysze i towarzyszki smacznie spali, wykonałem czyszczenie i smarowanie rowerka. Leo z nudów pojechał do bazy Harpagana po dyplomy.
Pożegnalna fotka z Behemem, wraca do Otwocka rowerem i ruszamy. W zasadzie do osiągnięcia asfaltu w Zelewie lajtowe tempo i absolutna turystyka. Na asfalcie tempo podskoczyło i dość szybko znaleźliśmy się w okolicy jeziora Żarnowieckiego, gdzie podziwialiśmy "polską rzeczywistość" w postaci szkieletów budynków przeznaczonych na mieszkania służbowe dla pracowników niedoszłej elektrowni atomowej. Mimo przemysłowego krajobrazu z lewej strony, prawa przypominała, że jesteśmy w pięknym zakątku naszego kraju. W Żarnowcu wjechaliśmy na zielony szlak, gdzie jechało się bardzo sympatycznie pośród lasów i łąk. Po dotarciu do "Szarego Dworu" okazało się, że jesteśmy tylko Czarek i ja nieświadomi awarii chyba Leo. Dobrze, że reszta na niego poczekała. Dalej już bez przygód przez wiejskie krajobrazy całą szóstką dotarliśmy do Karwi, celu naszej podróży. Plażę węchem odnalazł Leo, który szybko wykonał grupową fotkę i pomknął do wody. Zmarzłem na sam widok, brrrrr, woda miała pewnie z 5 stopni. Na plaży wiało jak wczoraj, ale słoneczko nas nie opuściło.
Morze to moje "ulubione" miejsce, więc po 10 minutach najchętniej bym się z tego miejsca wyniósł.
Gdy ja się wynudziłem, a reszta wyleżała, skierowaliśmy się częściowo leśnymi ścieżkami do Jastrzębiej Góry, super tereny. Dalej do Władysławowa brukowaną drogą. Zahaczyliśmy jeszcze o latarnię morską w Rozewiu. Po dotarciu do Władysławowa okazało się, że podjeżdża pociąg do Gdyni a następny mamy około 20.30 (jest 17.30) jedziemy, pada decyzja. Nie ma, co robić we Władku przez 3 h. Po godzinie jesteśmy w Gdyni. Obieramy kierunek do portu, gdzie robimy zdjęcia. Zrobiło się zimno, więc resztę czasu przekoczowaliśmy na poczekalni PKP w Gdyni. Z pociągu do Wawy niewiele pamiętam. O godzinie 5.30 przed budynkiem stacji PKP w Otwocku rozjeżdżamy się w swoje strony.

Był to bardzo udany weekendzik: w niedzielę przyjemny i turystyczny, w sobotę trudny i ciężki ale dający radość z obcowania z przyrodą.

Dziękuję wszystkim i oby takich więcej.



Wyniki:


38 615 Szymański Adam 42 12
38 616 Szymański Cezary 42 12
40 666 Cacko Grzegorz 42 12
75 633 Jakubowski Jarosław 36 12
159 613 Kabala Darek 21 6
159 621 Śnieżyńska Marta 21 6
167 679 Mierzejewski Tomasz 18 5




Dokumentacja fotograficzna:

DSCN4692.jpg IMG_2193.JPG IMG_2194.JPG IMG_2192.JPG
IMG_2201.JPG DSC06849.JPG DSC06845.JPG DSCN4697.JPG
DSCN4699.JPG DSCN4702.JPG DSCN4707.JPG DSCN4710.JPG
DSCN4716.JPG DSCN4715.JPG DSCN4717.JPG DSC06854.JPG
DSC06857.JPG DSC06858.JPG DSC06866.JPG DSC06882.JPG
DSCN4723.JPG DSCN4727.JPG DSCN4729.JPG DSC06864.JPG
DSCN4730.jpg DSCN4731.jpg DSCN4735.JPG DSCN4736.JPG
DSCN4741.JPG IMG_2220.JPG RSCN4799.JPG DSCN4745.JPG
RSCN4801.JPG DSCN4749.JPG DSCN4750.JPG DSCN4751.JPG
DSCN4759.JPG DSC06867.JPG DSCN4765.JPG DSCN4766.JPG
DSC06909.JPG DSC06930.JPG DSC06915.JPG DSCN4773.JPG
IMG_2268.JPG DSC06916.JPG aIMG_2232.JPG DSCN4772.JPG
DSCN4770.JPG DSCN4787.JPG IMG_2278.JPG DSCN4791.JPG