OTWOCKI PORTAL ROWEROWY
Aktualnie na stronie:
Ostatnia aktualizacja:
GALERIA: Mazovia MTB Marathon Otwock. 09.04.2006:
©Tekst: Leo. Zdjęcia: Spider, Leo. Dodano: 10.04.2006.


Mój pierwszy raz... czyli przynudzanie pod pretekstem maratonu.


Kiedy w styczniu 2005 wybierałem się na spotkanie do parku przed Otwocką Masą Krytyczną, pełen wahań i wątpliwości czy aby na pewno jest to miejsce dla mnie do głowy mi nie przyszło, że zaowocuje to najbardziej interesującym i najaktywniejszym rokiem w mojej rowerowej przygodzie!
Dziś patrząc na imponującą listę wypraw, spotkań i zawodów jestem dumny, że byłem ich uczestnikiem. A jednak gdzieś na dnie duszy pozostał żal, że nie wziąłem udziału w najbardziej spektakularnym wydarzeniu rowerowym w Otwocku czyli Maratonie Mazovii, który przeszedł do historii jako "Pustynna Burza". ;)
W zasadzie nie wyraziłem się jasno, bo udział wziąłem ale jako fotoreporter, widz i support wspierający wrzaskiem, dobrym słowem i obecnością naszych kolegów z Otwockiej Grupy Rowerowej którzy rywalizowali na trasie. Do ostatniej chwili zresztą szykowałem się do startu ale jak to mówią: "biednemu zawsze wiatr w oczy", splot różnych okoliczności tuz przed startem skutecznie mnie zniechęcił. Musze przyznać jednak, że strasznie zazdrościłem tym umorusanym jak nieboskie stworzenia rowerzystom udziału.
Nic więc dziwnego, że ten rok postanowiłem poświecić na przygotowanie i start w kilku imprezach typu maraton, które wydają się bardziej odpowiadać mojemu stylowi jazdy niż zawody XC.
Do pracy zabrałem się jak zwykle entuzjastycznie i możliwie najbardziej profesjonalnie. Zakupiłem kultową wśród bikerów książkę "Biblia kolarza górskiego" i rozpocząłem przygotowania teoretyczne. Skopiowałem sobie plany treningowe, wyznaczyłem cele, zakreśliłem priorytety i.. ruszyłem na trasy. Zimy się nie boje, zapału mi nie brak, myślałem że przygotuje się na fest i wiosna będzie moja!
Hm, już po paru treningach zdałem sobie sprawę, że profesjonalizm, nawet na moim amatorskim poziomie wymaga o wiele więcej poświęceń niż jestem w stanie znieść. Tak naprawdę oznacza żmudną prace i ścisły reżim treningowy polegający na zgłębieniu tajników ujawnionych w tej książce aż do dna, a nie jedynie liźnięciu co bardziej chwytliwych haseł typu "strefy mocy" i "szczyt formy".
I tak powoli mój roczny plan treningowy zaczął się rozsypywać, motywacja zanikać i pozostała jedynie radosna improwizacja sprowadzająca się do tego, że jak przejadę parę kilometrów to musi być dobrze. Ale nie jest, bo jak mówi Giant Mike: "podstawą dobrego treningu jest odpoczynek i regeneracja, żarcie i sen, periodyzacja i proporcja pomiędzy objętością a intensywnością". Święte słowa ale... dokładnie odwrotność tego co robię. Tym niemniej jakieś przygotowania do maratonu postanowiłem poczynić. Rozpocząłem od... wpłaty pieniędzy na konto organizatora. W ten sposób argument, ze brak mi kasy od razu odpadł. Ponadto gdybym się wycofał to stracę gotówkę i choć w życiu bezsensownie traciłem ją wielokrotnie to sumienie gryzie mnie za każdym razem. Zawziąłem się i zacząłem codzienną orkę czyli dojazdy rowerem do Warszawy. W krótkim czasie przejechałem kilkaset kilometrów a nawet wybrałem się z aparatem na trasę żeby się oswoić z warunkami na niej panującymi.
Na dwa tygodnie przed imprezą trasa wyglądała strasznie: zwały śniegu, lodowe rynny, kałuże i błoto! Moja niewzruszona chęć startu i przeżycia swojego pierwszego maratonu zaczęła się kruszyć. Na szczęście aura zlitowała się i przez tydzień wszystko obeschło na tyle, że krajobraz diametralnie się zmienił. Moja forma także! Niestety, z powodów o których wspomniałem wcześniej nie czułem się zbyt mocny mimo kilometrów które miałem w nogach. Sam przejazd trasą dawał jednak nadzieje, że jakoś sobie poradzę i nie będę ostatni. Mój nastrój zmienił się jednak gwałtownie, gdy w pewnym momencie objazdu, po posiłku, ruszyłem za grupą i postanowiłem sobie skrócić drogę: ściełem zakręt klucząc między drzewami. Pierwszy trzask gałązki schwytanej w koło nawet mnie nie zaniepokoił ale spowodował że pomyślałem... druga myśl która przyszła mi do głowy, żeby się zatrzymać była o lata świetlne spóźniona. Stanąłem, spojrzałem na łańcuch, podejrzanie luźno zwisający i oh shit!! Przerzutka! Złamany wózek i przekręcony hak, trzeci w ciągu roku i druga przerzutka! I nagle piękny niedzielny poranek zmienił nastrój. Do głowy przyszła mi piosenka Alana Price z filmu "Oh lucky man" czy ktoś go pamięta? I jej słowa w dowolnym tłumaczeniu: "kiedy wszystko w Twoim życiu układa się tak jakbyś chciał a najnowszy sukces już prawie puka do Twoich drzwi, obejrzyj się bracie przez ramie, gdyż zło może czaić się za plecami". ;))
Zostałem w lesie sam, usiadłem na słonku, wyciągnąłem skuwacz do łańcucha i mało się nie skichałem ze śmiechu. Dokładnie trzy godziny wcześniej mój kumpel Popeye pokazywał mi jak dostosował do potrzeb swój własny klucz robiąc z niego dość dziwaczną ale jak zwykle u Popeya sprawnie działająca konstrukcję z której ośmieliłem się żartować! O przewrotny losie! Zobaczymy teraz jak sam sobie poradzę, tym bardziej że do tej pory jedynie pożyczałem skuwacza innym. Bogaty o dobra rade, że należy rozkuwać ostrożnie żeby pod żadnym pozorem nie wypchnąć bolca zabrałem się z wrodzona delikatnością do roboty i jakieś półtorej godziny później cudem udało mi się umieścić z powrotem wypchnięty bolec i połączyć łańcuch. Oczywiście nie tej długości co potrzeba ale już nie miałem odwagi go rozkuwac i w tempie 5km/h dowlokłem się do domu myśląc po drodze o tym, że perspektywa startu znów się oddala. Potem już na spokojnie pomyślałem: dobra Leo, skołuj forsę, kup przerzutkę, załatw hak, zmontuj to wszystko sam dla oszczędności, zdobycia doświadczenia i wystartuj. Nie szukaj, jak to kiedyś nauczyli mnie psychologowie: racjonalizacji problemu, czyli całej listy wiarygodnych powodów żeby nie stanąć na starcie. I tak zrobiłem! Szkoda jedynie, że ostatni tydzień, który miał być poświęcony na szlifowanie formy w terenie spędziłem bez roweru. Ile było chrzanienia się ze sprzętem wynikającego wyłącznie z mojego dyletanctwa i niewiedzy to tylko ja wiem no i trochę Popeye, którego wezwałem w charakterze eksperta gdy puściły mi nerwy po kilkunastu bezskutecznych próbach założenia spinki do nowego łańcucha a także Behem do którego fachowości odwołałem się tuż przed startem żeby mieć spokój na trasie.
Całe szczęście, bo oczywiście źle założyłem łańcuch. Odebrało mi to sporą część satysfakcji z własnoręcznej regulacji przerzutki, co doceni każdy kto kiedykolwiek się tym parał. Tak czy siak, całą sobotę spędziłem w atmosferze zbliżającego się wyścigu. Uwielbiam to radosne podniecenie i oczekiwanie! Byłem kilkakrotnie w biurze zawodów i mojego radosnego nastroju nie zepsuł nawet niedowład organizacyjny polegający na tym, że w przeddzień zawodów nie można było nic załatwić.
Ponieważ jestem rannym ptakiem niedziele rozpocząłem już o 5 by o 7 punktualnie zgłosić się po numer startowy i oczywiście go nie dostać! Dopiero po półgodzinnym oczekiwaniu jako jeden z pierwszych zostałem obsłużony przez organizatorów i mogłem spokojnie udać się domu na ostatnie przygotowania. Jako profesjonalny amator wszystko zapiąłem na ostatni guzik na 45min przed startem Spokojny ,wyluzowany w gronie przybyłych w międzyczasie kolegów z zespołu zacząłem rozgrzewkę.
O 11 stałem na płycie stadionu wśród chyba ponad 600 bikerów, otoczony kolegami z drużyny. Spoglądałem na trybuny w poszukiwaniu znajomych twarzy i czułem się o niebo lepiej niż we wrześniu 2005 gdy to ja stałem na trybunach i zagrzewałem do boju startujących. Byłem całkowicie rozluźniony i spokojny a jednak tętno normalnie oscylujące wokół 60-70 uderzeń wzrosło do 90-100. Mimo wszystko ułamek wiedzy zaczerpniętej z cytowanej książki na cos się jednak przydał. Ułożyłem sobie strategie całego wyścigu i zacząłem ją stosować już na starcie wybierając niezłą pozycje gdzieś w 1/3 stawki, niedaleko od czołówki i zarazem z daleka od maruderów. Trochę obawiałem się tego wspólnego startu i jazdy w tłoku, bo nie jestem do tego przyzwyczajony. Taktyka początku była prosta. Utrzymać się na tzw. rozbiegówce jak najbliżej czołówki i grupy OGR-ów oraz wjechać do lasu na możliwie dobrej pozycji, unikając przepychanek na wąskich ścieżkach. Jednocześnie nie forsować na początku zbyt ostrego tempa nie wiedząc dokładnie na co mnie stać! Założenie zresztą było jasne i tez podjęte pod wpływem książki: jechać własnym tempem, bez względu na to jak się układa sytuacja na trasie, czy ktoś mnie wyprzedza, popędza, hamuje słuchać własnego organizmu i nie poddawać się chwilowym emocjom a zwłaszcza zwątpieniu! Młody prosił mnie dokładnie o to samo! Żebym go upominał w trakcie jazdy tym bardziej, że jedzie dwa okrążenia!. Start poszedł gładko, do bramy dojechałem ok. Tuz za nią kraksa w której położył się Greg, zdążyłem go ominąć i jadę dalej. Do końca asfaltu jestem wyprzedzany przez dużą grupę harcowników a czołówka już uciekła. Nic sobie z tego nie robię bo widzę OGR-ów i do lasu wjeżdżam na niezłej pozycji. Na razie spoko. Gdzieś po 4km rzut oka na pulsometr uświadamia mi, ze mam tętno 170 uderzeń! A niech mnie! Od momentu kupienia tego urządzenia nie zanotowałem takiego tętna! Wow! Czuje, że to nie przelewki. Zamiast się powoli rozgrzewać, po prostu sztywnieje i zwalniam. OGRy znikają gdzieś przede mną. Sorry Młody, bardzo chciałbym służyć Ci pomocą ale nie nadążę za Tobą. Wiedziałem że tak będzie. Dopada mnie Greg, który już się pozbierał i pyta czy widziałem jego glebę. A jakże, odpowiadam choć z trudem bo oddycham jak miech kowalski. Jestem pełen podziwu dla niego bo wygląda na to, że OTB nie odebrało mu chęci do walki. Mija mnie bez wysiłku.
Jadę po to żeby wygrać głównie ze sobą! Moje zmęczenie narasta a przecież to dopiero początek! I pierwsza myśl cholera po co mi to wszystko? Nie lepiej ubrać się w obcisłe i polansowac trochę w parku? Albo pojeździć sobie niedzielnie? Turystycznie? W końcu kiedyś mnie szlag trafi tym bardziej, że tętno ani myśli spaść poniżej 160 a jedziemy cały czas po płaskim! Górki dopiero przed nami, o czym z niekłamaną radością donosi mi Hak, który mnie właśnie mija. Pyta jak się czuje? Zdycham, odpowiadam zgodnie z prawdą. Ale kręcę. Mam wrażenie, że wszyscy mnie mijają. Kiedy wypadamy z lasu na Trakt Królewski jakoś się uspokajam. Ogromna chęć żeby zsiąść z roweru minęła. Jadę równym choć nie takim tempem jakbym sobie tego życzył. Sytuacja na tyle się poprawia, że na pierwszym zjeździe próbuje wyprzedzać! Mocniejsze naciśnięcie na pedały sprawia, że ból wraca. Hm, jeśli wyprzedzanie ma być okupione takim wysiłkiem to lepiej jeśli będę się wlókł za innymi. No dobrze spróbuje później. Jedzie mi się znośnie. Wspinam się pod górki, cały czas swoim tempem. I gdzieś w głowie lęgnie się myśl. Baw się! Prawie jej nie słyszę tak głośno łapie powietrze, czy inni tez tak ciężko oddychają? Na górkę przy Lasku nie dałem rady się wspiąć ale do 3/4 dojechałem! Inni też idą! Nogi mam sztywne jak kłody. Lepiej już jak wsiądę na rower. Kiedy z żalem stwierdzam, że przeszedłem mostkiem zamiast przejechać odważnie wprost przez strumyk wiem, że dobrze się bawię! Mojej radości nie mąci nawet fakt, że jestem ostatni w naszym zespole, choć jak się okazuje w Lasku dołącza do mnie Jasiek. Myślałem, że jest już daleko w przodzie, przez chwilę jedziemy razem. Wygląda jakby wybrał się na niedzielna przejażdżkę. Jedzie sobie swobodnie i luźno podczas gdy ja z trudem zdobywam każdy metr. Na zjeździe z Lasku dokręca i tyle go widziałem. Jeszcze przez chwile miga jego zielona koszulka a potem znika. Ja też pędzę w dół z prawdziwą radością choć nie tak szybko jak on. Dzisiaj zjazdy sprawiają mi frajdę. Jadę jak na siebie odważnie i dość szybko, zupełnie nie przejmuje się piachem i koleinami. Zapominam o spd i wypatrywaniu miejsca do wypięcia się z nich. Oto zbawienny wpływ adrenaliny. Wreszcie realizuje jeden z podstawowych kanonów jazdy na rowerze górskim, to też maksyma z książki: "nie wypatruj przeszkód na drodze tylko skup się na tym dokąd chcesz dotrzeć"! Zbliża się wyjazd z lasu w Dabrówce i długi dość piaszczysty zjazd. Pamiętam go z zeszłego roku. Zrobiliśmy tam świetne zdjęcia. Dopingowałem wtedy wydzierając się jak opętany: nie hamuj krzycząc do naszych! Spodziewam się w tym miejscu naszej grupy wspierającej. No dzisiaj to ja im pokażę! Już na kilkadziesiąt metrów przed końcem lasu zaczynam dokręcać! To będzie mój najefektowniejszy zjazd! Niech zobaczą, że ja tez potrafię!
Wypadam z lasu z zawrotną jak na mnie szybkością i lecę w dół nieustraszony Ja-Leo-Wiatr-We-Włosach, a tutaj? Pusto! Nikogo nie ma! Gdzie świadkowie mojej niezwykłej odwagi? O zdrajcy! Już ja Wam powiem na mecie!
Wyprzedzam dwóch bikerów na zjeździe! O rany ale się porobiło. Szkoda że Państwo tego nie widzą, jak mawia pewien popularny komentator sportowy. Zbliżam się do bufetu, spoko jestem przygotowany, sięgam po banana i w ekwilibrystyczny sposób pożeram go w dwóch kęsach. Błąd! To chyba nawyk wyniesiony z dzieciństwa. Do tej pory pamiętam jak moja Babcia odrywała mnie od sportu wołając na obiad, wpadałem do domu jak burza, wpychałem w siebie tak szybko jak się dało i już byłem z powrotem na boisku żeby nic nie stracić. Do tej pory jem w ten sposób. Popijam tego banana, rzucam skórkę w krzaki, tak, tak mam wyrzuty sumienia, jutro wpadnę ją zabrać i już po kilkunastu metrach wiem, że tak się nie je. Będzie mi tkwił w gardle jeszcze długo. Być może to sprawia, że znów tracę siły. Na domiar złego na rozjeździe na bunkry stoją jakieś samochody i sędzina, wprost na drodze prowadzącej w górę. Wygląda na to, że trasa omija to feralne miejsce gdzie urwałem przerzutkę i bardzo mnie to cieszy bo nie chce mi się już przedzierać przez piachy z tym cholernym bananem w gardle!
Jadę za innymi rowerzystami prosto, choć ciśnie mi się na usta pytanie do sędziny gdy widzę w tle jakieś niebieskie znaki wiodące na bunkry. Dopiero kilkaset metrów dalej, wąż zawodników dojeżdżających z boku do drogi którą jadę, uświadamiam mi, że pomyliłem trasę. Hej, pytam poprzedzających mnie, jaką trasą jedziecie? "Hobby"pada zupełnie Hiobowa wieść! A niech to! Jakiś diabełek podpowiada jedź dalej, przecież to nie Twoja wina, co znaczy te kilkaset metrów to tylko zabawa. Zawracam, zanim ta myśl na dobre zagości w mojej głowie! Nawet nie jestem zły, poprzedniego dnia podczas treningu odpuściłem sobie ten kawałek bo nie chciało mi się tędy przedzierać, poszedłem na łatwiznę i teraz mam. Na rozjeździe spotykam Martę! Zupełnie nieświadomie stała się moim fatum na trasach zawodów. Poprzednio na zawodach XC tylko wstyd, że z nią przegram sprawił że się nie poddałem i nie zszedłem z trasy. Uśmiecham się w duchu bo nawet nie domyśla się ile jej zawdzięczam. Dziś nawet nie usiłuje z nią rywalizować. Jestem w tym momencie słaby jak buła z masłem. Mam ochotę przeprowadzić rower przez całe bunkry, ale Marta tuz przede mną i kupę ludzi wokół sprawiają, że z trudem przedzieram się przez piach. Trudno najwyżej zaliczę OTB ale nie zatrzymam się! Jestem trupem ale przy drugim bunkrze widzę daleka jakieś znajome barwy. Tak to OGR wspierające. Ale sobie wybrali moment na zdjęcia! Robię dobra minę do złej gry, z fantazją puszczam jedną ręka kierownice i kręcąc młynka wrzeszczę: heja OGR-y. Przeszedłem samego siebie. Na zdjęciach wychodzę bardzo bojowo ale zupełnie się tak nie czułem. Przyznaję ze wstydem, że... lubię publikę. Gra przy pustych trybunach zawsze odbiera mi motywację. Jest we mnie jakaś próżność. Mam nadzieję, że na codzień tego nie widać. ;) To nieoczekiwanie spotkanie bardzo poprawia mi samopoczucie. Odzyskuje siły. Już wiem, że najtrudniejsze za mną. Teraz już płasko do mety.
Jadę w sznurku bikerów. Wydają się poruszać dość wolno, ale mam dziwne uczucie jakbym sam sobie włączył tempomat. Trzymam tempo, ale nie potrafię przyśpieszyć. Na szczęście także nie zwalniam i nikt mnie nie wyprzedza choć słyszę za sobą głosy. Jeszcze tylko Łysa i już z górki. Rozjazd na Giga mijam bez emocji. Nie dałbym rady. Od początku o tym wiedziałem.
Jadę za dwoma bikerami. Może by tak powalczyć? Przy przeskakiwaniu przez asfalt, wyprzedzam ich. Spoko. Daję radę. Może to świadomość bliskości mety dodaje mi sił. Zbliżam się do następnej grupy. Jadę za nimi. Widzę już mur stadionu. Wyobrażałem sobie w przeddzień zawodów tę chwilę. Dokładnie w tym miejscu! Wiedziałem, że będzie miło kiedy się tu znajdę ale jest jeszcze lepiej! Teraz już bawię się na całego. Chwilo trwaj bo jesteś piękna! Zaraz będzie stadion i finisz. Ale co to? Wyprzedza mnie bikerka z dętka przewieszona przez ramie. No nie! To ona zdążyła zmienić dętkę i jest jeszcze przede mną? Ha, myślę z pokorą: jutro będę duży, dzisiaj jestem mały! Wjeżdżając na bieżnię przyśpieszam! Nie wiedziałem, że stać mnie na taki finisz. Wychodzę na czoło swojej grupki i z duszą na ramieniu żeby się teraz nie wyłożyć biorę ostatni wiraż. Wpadam na metę w euforii. Ale jazda! Fajnie było! Dołączam do grupy OGR-ów już od dawna rozlokowanych na mecie. Przyjmuję zewsząd gratulacje za występ i tym razem nie czuje potrzeby usprawiedliwiania się, że zająłem odległe miejsce. Naprawdę jestem zadowolony z tego że dotarłem i miejsce ma znaczenie drugorzędne. Cały czas uczę się pokory, może to znak, że jestem na dobrej drodze? Miałem obawy, że ten incydent z pomyleniem trasy może skończyć się niesklasyfikowaniem i przez chwile waham się czy nie udać się do sędziego ale w końcu uznaje, ze inne punkty kontrolne odnotowały moja obecność. Głupio by było po takim wysiłku stwierdzić, że nie wziąłem udziału w całym zdarzeniu jednak na szczęście jestem na liście.

Miejsce 263. Za mną jeszcze 90 nazwisk. Uff!

Czas na wnioski:
1- Mój pierwszy raz nie był chyba ostatnim, bardziej mi to odpowiada niż XC.
2- Jestem bardzo zadowolony ze swojej jazdy pod względem technicznym. Żadnych trudnych momentów. Żadnego OTB. Pewna jazda przez wszystkie piachy i koleiny. Dobre zjazdy. Chyba się poprawiłem w tym względzie przez zimę.
3- Trzeba popracować nad wytrzymałością i szybkością mając jednak na względzie, że jakimś wybitnym bikerem już nie zostanę.
4- Obrałem dobrą taktykę nie przejmowania się innymi i wytrwałem w niej do końca co zaoszczędziło mi szarpaniny powyżej moich możliwości.
5- Fajnie było!

Dzięki za wsparcie innych OGR-ów. Na takiej imprezie poczucie przynależności do zespołu czyni cuda i sprawia, że człowiek nie czuje się zagubiony.
Ps. Specjalne podziękowania dla Behe za ostateczny szlif sprzętu i zapewnienie komfortu na starcie.




Dokumentacja fotograficzna:

Bedzie trudno.JPG Testerzy.JPG Objazd trasy.JPG Pech.JPG
Mazovia 01.JPG Mazovia 009.jpg Mazovia 010.jpg Mazovia 011.jpg
Mazovia 02.JPG Mazovia 021.JPG Mazovia 022.jpg Mazovia 028.jpg
Mazovia 043.jpg Mazovia 044.jpg Mazovia 045.jpg Mazovia 047.jpg
Mazovia 054.jpg Mazovia 058.jpg Mazovia 066.jpg Mazovia 072.jpg
Mazovia 073.jpg Mazovia 074.jpg Mazovia 085.jpg Mazovia 094.jpg
Mazovia 095.jpg Mazovia 097.jpg OGR-y na mecie.jpg Mazovia 103.jpg
Mazovia 104.jpg Mazovia 105.jpg Mazovia 106.jpg Mazovia 122.jpg
Mazovia 123.jpg Obraz 135.jpg Mazovia 155.jpg Mazovia 138.jpg