OTWOCKI PORTAL ROWEROWY
Aktualnie na stronie:
Ostatnia aktualizacja:
GALERIA: Harpagan 30. Rytel. 15.10.2005:
©Tekst: Leo, Rysiek. Zdjęcia: Leo, Jacq, Popeye. Dodano: 05.11.2005.


Opowiada Leo:

"Never as good as the first time"- nigdy tak dobrze jak za pierwszym razem, można by zaśpiewać za moja ulubioną Sade Adu. To uniwersalne stwierdzenie oddaje w pewien sposób moje wrażenia z zakończonego właśnie Harpagana. Choć... nie do końca, o czym jeszcze wspomnę.
Tym razem przed wyjazdem nie musiałem zadawać sobie pytania co to jest ten Harp, jak to będzie, czy dojadę, ile punktów uda mi się znaleźć. Poziom emocji przedstartowych był zupełnie inny, tym bardziej, że wybrałem transport samochodem co w dużym stopniu odebrało temu przedsięwzięciu znamiona przygody. To była z góry zaplanowana operacja, przygotowana, przemyślana, wygodna o czym niech świadczy fakt, że nie zapomniałem nawet wziąć ze sobą wygodnych klapek pod prysznic. Nastrój też miałem jakiś mało bojowy, czuję się już zmęczony tym sezonem, brak mi entuzjazmu a przede wszystkim sił dlatego nastawiłem się na zaliczenie po prostu tej imprezy.
Hm. Ale tam gdzie OGRy, nigdy nie jest nudno, łatwo o dawkę adrenaliny i niespodziewane emocje. Dla mnie takim przeżyciem była nocna jazda, zupełnie mrożąca krew w żyłach ale i dostarczająca tych emocji, których zabrakło przed startem. Mówię o dojeździe na start i powrocie na kwaterę po zawodach. Taka nocna przejażdżka, przy pełni księżyca w zupełnie nieznanym ale pięknym terenie, to jest to co prawdziwe tygrysy/lwy lubią najbardziej, choć mają troszeczkę pietra. (hm wyjaśnię może przy okazji swój pseudonim Leoheart to tchórzliwy lew o...wielkim sercu :)
Nasza kwatera była rzeczywiście z tych agroturystycznych. Wyobraźcie sobie zabudowania gospodarskie takie ze stodołą, wędzarnią w pokoju, pobielonymi ścianami, drewnianymi, zbyt krótkimi łóżkami i... bardzo niskimi drzwiami. Nie ma lepszego sposobu na nauczenie się pokornego ukłonu niż spędzenie kilkunastu godzin w takich warunkach. Choć Ci niepokorni, którzy przed nikim głowy nie chylą odbyli tę naukę bardzo boleśnie. Behemoth dopiero za trzecim razem gdy rąbnął głowa w powalę tak, że cała chałupa się zatrzęsła a sam znalazł się na kolanach zaczął być czujny. Zresztą od tego ciągłego walenia coś mu się poprzestawiało, bo zupełnie zmienił obyczaje i ze spokojnego śpiocha stał się bezlitosnym treserem, który wstawał o nieprawdopodobnej porze nawet przede mną i Popeyem i głosem nieznoszącym sprzeciwu odliczał minuty do odjazdu. Jego ofiarą stał się Bogu ducha winny Rysio, który nie mogąc się uporać na starcie z sakwami został sam na pastwę losu,gdy w tym terrorze wszyscy ruszyli zapominając o nim. Gdyby to był ktoś inny, chociażby ja, nota bene też zostałem w środku lasu ale z zupełnie innych, całkowicie nie bohaterskich przyczyn, to pewnie usiadłby i płakał, ale Rysio poradził sobie sam, trochę tylko pofukując z niezadowolenia. W każdym razie lekcja z tego zdarzenia była taka, że gdy ja zaginąłem od razu sformowała się ekipa ratunkowa oczywiście z Rysiem w składzie, która bezpiecznie sprowadziła mnie na kwaterę za co serdecznie dziękuję!
Jakoś tak wyszło, że w Harpaganową trase pojechaliśmy w trójkę trochę z konieczności, bo z 9 uczestników wykrystalizowały się 3 dwuosobowe teamy i została nasza trójka czyli: Matildae, jedyna kobieta w naszym gronie, Behe, tym razem pozbawiony wsparcia swoich partnerów z Łodzi i ja. Dzięki uprzejmości Behe, mówię o tym nie bez kozery, bo w takich zawodach jazda z kimś jest w pewien sposób zobowiązująca podłączyliśmy się do niego. Zawarliśmy umowę, że jeśli za nim nie nadążymy to w każdej chwili może odjechać. Stało się tak na ostatnim jak się okazało PK ale przedtem spędziliśmy wspólnie 11 godzin. Jazda w trójkę nie jest optymalnym wariantem ale, daliśmy radę. Jak już wspomniałem Behe był mózgiem i głównym strategiem wyprawy, Matildae z pewnością zasłużyła na miano motoru napędowego, zwłaszcza na kilkunastokilometrowym odcinku szosy przed PK20 gdzie prowadziła non-stop, a ja? No cóż, na wyżej wymienionym odcinku ledwo uporałem się z bólem pleców i przeciwnym wiatrem. W ogóle szosa tym razem nie była moja mocną stroną.
Jeśli chodzi o sama trasę to uważam ze było pięknie. Nie ma bardziej kolorowej pory roku niż jesień. Tym bardziej w Borach Tucholskich. W tych krótkich momentach, kiedy można było się rozglądać nie walcząc akurat z mocno dającymi się we znaki tonami piachu, nie sposób było nie dostrzec piękna lasu, malowniczych jezior i spokoju. Lekko pagórkowaty teren niezbyt trudny technicznie, głownie leśne i polne drogi, stosunkowo mała ilość asfaltu wymagał dużej wytrzymałości i mimo wszystko bardzo dobrej nawigacji. Odnalezienie kilku PK było niespodziewanie trudne podczas gdy z mapy wynikało, że będzie inaczej. Było także zabawnie bo na pierwszy PK dotarliśmy... przed jego obsługą! To wynik oryginalnej taktyki zastosowanej przez Behe, która sprawiła, że przez pierwsze godziny jechaliśmy niejako pod prąd! Obsługa tłumaczyła się, że mieli dłuższą drogę, ale coś mi się wydaje, że się po prostu zabłądzili, tylko nie chcieli się do tego przyznać, tym bardziej że mijali nas ze dwa razy po drodze! Za to Behe poprowadził nas jak po sznurku! Słyszeliśmy jak przez telefon mówili: Już tu są! Nie zdążyliśmy się jeszcze rozstawić! :)
Jeśli chodzi o mój udział, to przede wszystkim stwierdzam, że szalenie komfortowo się jedzie gdy kto inny bierze na siebie ciężar obmyślania i nadzorowania trasy. U nas od początku robił to Behe wspomagany przez Martę. Ja ograniczałem się jedynie do konfrontowania swoich sugestii z tym co oni wymyślili a momentami rezygnowałem nawet z tego, po prostu jadąc za nimi. Na marginesie podziału ról dowiedziałem się właśnie, że nasz najlepszy team czyli Brothers ma pewną taktykę: zespół ciągnie Czarek, który nawet nie słyszy tego co się dzieje dookoła bo ma słuchawki z muzyką na uszach (to raczej nie jest Sade Adu sądząc po tempie w jakim jadą) a Edi tylko ręka wskazuje mu kierunek! :)
Czy jestem zadowolony ze swojego udziału? Na pewno nie z roli jaką odegrałem z w naszym teamie bo niczym specjalnym się nie wyróżniłem. Przed startem obawiałem się bardzo o swoja formę bo od dłuższego czasu doskwiera mi wyraźnie przeciążony mięsień dwugłowy uda, tymczasem zagrożenie przyszło z zupełnie innej strony. Sporządzony przeze mnie, ściśle według wskazówek producenta energetyczny napój Izostar od połowy trasy stał się powodem ciągłego stresu. Nie dość, że dźwigałem na plecach 2l tego napoju przez ponad 100km to jeszcze niechcący nabyłem prawdziwej wirtuozerii w zdejmowaniu z siebie stroju kolarskiego, co przy tej ilości szelek, tasiemek i pasków było prawdziwym mistrzostwem świata i o mały włos na drodze dojazdowej do domu po zawodach nie zakończyło się kompletna katastrofą! Takiego, delikatnie rzecz mówiąc, rozstroju żołądka dawno nie miałem i mam nadzieje mieć nie będę! Niestety dwa przymusowe przystanki na trasie nie przysporzyły mi popularności w naszym teamie i jestem nadzwyczaj wdzięczny, że nie spotkały się, jak dotąd ze złośliwym komentarzem. To były miedzy innymi te stracone chwile które nie pozwoliły na lepsze wyniki.
Natomiast i to jest odpowiedź na tezę postawioną na wstępie nie zawsze drugi raz jest gorszy od pierwszego. W sumie zaliczyłem 9PK,czyli tyle ile na wiosnę ale dało mi to 34pkt tj. o 10 więcej, a dokonałem tego przejeżdżając 157km w czasie 11g 28 min czyli o 40km więcej w czasie o 23 minuty krótszym niż wiosną! Wtedy byłem tak zmęczony, że wejście na pierwsze piętro sprawiło mi ogromną trudność i jeszcze następnego dnia odczuwałem skutki rajdu, tym razem nie było tak źle, choć zapewne nie powtórzyłbym tej trasy. Bez żalu też żegnałem rano naszych debiutantów na Harpie odjeżdżających w pośpiechu na stacje kolejową w Czersku, ponaglanych przez Behe jedynego weterana w tej grupie nie idącego na łatwiznę, znanego wielbiciela kolei, gardzącego urokiem blachosmrodów! Prawie 30km z plecakami to zdecydowanie nie to o czym marzyłem tego pięknego ranka!
Hm.. sporo jeszcze historii wydarzyło się podczas tego wyjazdu. W niektórych uczestniczyłem sam, jak w tej, że jedyne OTB jakie zdarzyło się Jacqowi tego dnia zawdzięcza... mnie. Przejechał bezpiecznie w trudnym terenie ponad 150km a tuż przed kwaterą zwaliłem mu się pod nogi w piaszczystej koleinie, o innych tylko słyszałem. Może Jacq i Popeye opowiedzą więcej o tym jak salwowali się ucieczką do lasu przed galopującym koniem równie przestraszonym niespodziewanym spotkaniem jak oni obaj, i o tym jak to się stało ze super doskonały mapnik Popeya, wersja druga, poprawiona nie wytrzymał jego szarży z góry na stojącego Jacqa? Albo o tym jak nasze cyborgi czyli Brothers spotkali cyborgi drugiej generacji, którzy z lekceważącym, dla tych pierwszych uśmiechem na ustach pomykali po szosie z prędkością 45km/h i nie pozwolili się zastąpić na prowadzeniu?
Dużo i fajnie się działo naprawdę! Ale to już temat na inne opowiadanie.

Ps. Dzięki Matildae i Behe! Nasz naprędce sklecony team, połykający kolejne km jakoś tak bez zbędnego gadania, w ciszy i skupieniu bardzo mi odpowiadał. A swój dobry wynik zawdzięczam tylko Wam!

Pozdro Leo



Przemawia Rycho:

Wstałem rano podekscytowany tym całym wyjazdem i nie wiedziałem za co mam się złapać. Jak już się ocknąłem, uświadomiłem sobie, że nie kupiłem taśmy dwustronnej co by przymocować koszulkę do mapnika. Natychmiast wsiadłem na składaka i dłuuga do sklepu. Przy okazji zanabyłem kilka bułeczek na sojowe kanapki. :P
Z Młodym, Edim i Czarkiem ustawiliśmy się na 8.45 w Wólce. Oczywiście się spóźniłem, co powoli staje się tradycja, ale nic, ruszyliśmy dalej na Otwock. O 9.00 z minutami zajechaliśmy na stację, gdzie czekali już na nas Matylda, Behem i Popeye. Po 9.20 zajechał pośpiech, no i żeśmy się załadowali kulturalnie do wagonu rowerowego. Pierwszy raz widziałem coś takiego na oczy, ale według mnie to zarąbisty pomysł. Oczywiście można czepiać się szczegółów i chyba to zrobię. :) Wieszaki na rowery były OK ale ktoś zmyślnie umieścił półki zaraz nad nimi przez co stało się niemożliwym zaparkowanie roweru. Na szczęście na niższych wieszakach nie było większych problemów. Tym co nie widzieli jeszcze czegoś takiego polecam obejrzenie fotek, widać tam co nie co. :) Kolejny raz kluczowa rolę odegrała moja szmatka (wtajemniczeni wiedzą o co biega. :) No ale nic, lecimy dalej z tym koksem. Zasiedliśmy w przedziale, chłopaki wyciągnęli winko i rozkręciła się gadka. :) To był żart rzecz jasna, winko było później! :) Żywe dyskusje co jakiś czas przerywał kanar/pani kanarkowa, albo Pan Wózek. :D
Długo się jechało, ale w końcu dotarliśmy do Bydgoszczy i tu naszym oczom ukazał się tzw. autobus szynowy, czyli super hiper wypasiony wagonik kolei podmiejskiej. :) Mieliśmy tym dojechać do Czerska i nie mogło być inaczej. Po małych przejściach z drzwiami załadowaliśmy się do środka i znów zdziwienie. Okazało się, że kolejka przystosowana jest do przewozu rowerów. W zasadzie były tylko 3 wieszaki na wagon, ale zawsze coś. Na wyposażeniu znalazł się również kibelek, lecz nie było nam dane z niego skorzystać (nad drzwiami świeciła się lampka 'wc defekt'). Im dalej od Bydgoszczy, tym więcej ludzi wsiadało. Wcześniej wspomniałem, że był mały problem z drzwiami. Okazało się, że to był jednak większy problem, bo otwierały się tylko drzwi na naszej wysokości, a co za tym idzie zaczęło się robić tłoczno, i to bardzo. Już na wejściu podirytowani pasażerowie podkreślali swoje niezadowolenie tekstem w stylu: 'nie dość, że otwierają się jedne drzwi, to jeszcze tyle rowerów tutaj stoi, kto ich w ogóle wpuścił'. Ciężko było, ale musieliśmy się opanować, bo największe oszczerstwa padały z ust dobrze zbudowanych i pewnych siebie chłopków. :) Przy okazji dane nam było zasięgnąć wiedzy na temat centralnego ogrzewania. :)) Do końca życia będę wiedział do czego służą zawory membranowe, lol.
Dowlekliśmy się wreszcie do Czerska. Stąd do Rytla mieliśmy pociąg, ale trzeba było czekać 30min. Większością głosów przeszła uchwała, że trzeba przyatakować jakiś większy sklep. Zajechaliśmy pod supermarket. Czarek i ja zostaliśmy pilnować rowerów, a reszta ruszyła do ataku. Tak się przejęli tym kupowaniem, że zapomnieli o czasie. Wyszło na to, że wpadając na stacje mogliśmy pomachać w kierunku odjeżdżającego pociągu. :D
Trochę czasu zajęło upakowanie zakupów do na maxa już wypchanych plecaków, ale w końcu ruszyliśmy na Rytel. :) Jechaliśmy dość ruchliwa trasa co strasznie mnie podirytowało. Niewiele brakowało by Matylda i Młody wylądowali na asfalcie, (dosłownie) na szczęście nic poważnego się nie stało. Za to chwile później przeżyliśmy cos o wiele bardziej strasznego. Otóż dwóch podjaranych kierowców postanowiło przy znacznej prędkości wyprzedzić Tira. Wyglądało to tak, jakby chcieli sprzątnąć nas z powierzchni ziemi. Życzę im szczęścia, bo długo chyba nie pojeżdżą. Mimo tych wszystkich niespodzianek i przeciwności cali i zdrowi dojechaliśmy do Rytla, a potem odbiliśmy na Żukowo, gdzie Popeye zamówił kwatery.
Dojazd był całkiem przyjemny, chociaż jazda brukiem pod górę potrafiła wyprowadzić z równowagi nawet największych twardzieli. :) Jakimś cudem, już prawie po zmroku udało nam się szczęśliwie odszukać Ściernisko. Pierwsza myśl jaka mi wtedy przyszła do głowy to: "Boże gdzie my będziemy spać, w stodole?". :) Ale nie było tak źle. Przywitali nas gospodarze i zaraz pokazali lokum. Okazało się, że mamy do dyspozycji całkiem spory domek, dwupokojowy z łazienka, oraz piwnicą, ale o tym później. :) Wyrka były całkiem wygodne, w stylu staropolskim. Tylko Czarkowi przyszło spać na materacu, w dodatku przy bardzo (nie)szczelnym oknie. Chwile zajęło nam ustalenie gdzie kto, i z kim :) potem ruszyliśmy przetestować telewizor, którego jakość odbioru odbiegała znacząco od ideału. W końcu zasiedliśmy do kolacji, oczekując na przyjazd Leo, Jacq i Popeyea. Kiedy dotarli, my już grzecznie wylegiwaliśmy się przed telewizorem. :) Popeye przygotował kolację, po której wszyscy razem zaczęliśmy się lenić. W pewnym momencie padł pomysł żeby zajrzeć do piwnicy. Zanim Młody przyniósł czołówkę Czarek siedział już w środku. Ze światłem zszedłem ja, a za mną Matylda. Piwnica okazała się pustą piwniczka. Trochę się rozczarowałem, bo miałem nadzieje, że będzie sięgała i drugiego pokoju. Usmarowaliśmy się tylko, a z włosów wyciągałem pajęczyny. Po tej krótkiej eksploracji zasiedliśmy znów przed TV.
Zbliżała się 22.00. Od tej godziny uczestnicy trasy rowerowej mogli się meldować w bazie rajdu. Jacq zabrał do samochodu Leo, Ediego i Matyldę i pojechali z naszymi dowodami osobistymi odebrać pakiety startowe. :) Gdy powrócili, każdy odebrał swój zestaw i przystąpił do mocowania numeru startowego na rowerze, wypełniania karty i pakowania, bo rano nie będzie czasu. Podzieliliśmy się na teamy. Ja jadę z Młodym, Bracia razem, Jacq z Popeyem, a Leo z Behemem i Matyldą. W międzyczasie wstawiliśmy rowery do pokoi, okazało się że jest już około pierwszej. Pozostało tylko umyć ząbki i grzecznie zameldować się w łóżeczku. Łazienka była strasznie oblegana, światła już częściowo przygasły, a co jakiś czas w przedpokoju rozbrzmiewał tępy odgłos i słowa: 'Kurwa mać'.
To Behem, kilka razy z rzędu zaliczył futrynę, która była, jak na staropolskie chatki przystało, dość nisko. Nie będę ściemniał i powiem, że większość z nas zaliczyła tę futrynę, jak nie pierwszego dnia, to drugiego. Po chwili wszystko ucichło i można już było spokojnie zasnąć.
Przebudziłem się coś koło 4.30. W pokoju krzątali się już Leo i Popeye. Czarek ciągle leżał jak zabity, a Młody właśnie się podnosił. Czas uciekał, trzeba było się szykować. Z pokoju obok dochodziły dziwne odgłosy, w międzyczasie Popeye zaliczył futrynę. :)) Po porannej toalecie, przystąpiliśmy do przygotowywania posiłku. Cóż innego mogło zagościć w garnku jak nie makaron. :) Tym razem było go więcej i zdaje się każdy najadł się do syta. Minuty uciekały, czas wystawiać i grzać maszyny. Wszyscy jakoś się obrobili, poza mną oczywiście. Zachciało mi się sakw na wyjazd, kurka. Wszystko było by OK, gdyby nie to, że większa część grupy nie zechciała na mnie poczekać, a było ciemno jak cholera. Całe szczęście Matylda i Edi byli w zasięgu wzroku (w zasadzie to widziałem tylko dwie czerwone lampki) i jakoś zdołałem ich dogonić, bo chyba bym wszystko pieprznął i został na kwaterze. Wściekły byłem wtedy, nie mniej chyba jak Behem w Rumunii, ale stwierdziłem że lepiej będzie się skupić na pedałowaniu, bo długa jeszcze droga przed nami. Na start wpadliśmy coś koło 6.20. Za chwilę miało nastąpić rozdanie map i start. Gdy wszyscy już posiadali mapy, zebraliśmy się w grupie gorączkowo je studiując. Młody zapodał myśl co by jechać większą ekipą, przynajmniej na razie, póki jest jeszcze ciemno. Plan był taki żeby jechać z Matyldą, Leo i Behemem, tyle że szybko znikneli nam z oczu. Nie zastanawiając się dłużej pojechaliśmy za Jacq i Popeyem, oraz z 20 albo i 30 innymi harpaganami. Kierowaliśmy się na północ. Na pierwszy punkt kontrolny, czyli 12, wpadliśmy w zasadzie bez patrzenia na mapę. Taka samą brygadą ruszyliśmy dalej, tyle że prowadzący strzelił zonka i wylądowaliśmy nie tam gdzie trzeba. :) Na szczęście Jacq zatrzymał się i zerknął na GPSa. Droga której szukaliśmy była zaraz za nami. :) Dojechaliśmy do skrzyżowania pod Giełdoniem, tutaj wybraliśmy asfalt, a nie jak inni szuterek. Chodziło oczywiście o dojazd do 16, bo 2 darowaliśmy sobie już na starcie. Asfaltowy wariant może i nie był najbardziej optymalnym, za to widoki na tym odcinku zrekompensowały nam nadłożone kilometry. Jak dla mnie, to było coś niesamowitego. Pędziliśmy z górki ponad 30km/h, a po lewej spowite gęstą mgłą jeziorko budziło się do życia. Niestety co dobre, szybko się kończy. Wyjechaliśmy na główniejszą drogę i czar prysł. Całe szczęście wiaterek był neutralny i mimo chłodu jechało się całkiem nieźle. W międzyczasie zjechaliśmy z asfaltu i wylądowaliśmy przed sporą stodołą. Prujemy dalej, po drodze mijamy gości, którzy z 12 wyjechali na szutry. Wjeżdżamy w las, ktoś z jadących z naprzeciwka krzyczy żeby skręcić w lewo, będzie szybciej. :) Droga była makabrycznie zapiaszczona, Popeye władował się w jakąś przecinkę i zostawił nas w tyle. Niestety skręciliśmy nie tu gdzie trzeba i wpadając na 16 zastaliśmy tam siedzącego Popeya z papierosem z ręce. :) Po wyrażeniu niezadowolenia przyszedł czas na zameldowanie się na punkcie. :)) Karty wypełnione, wyciągamy herbatę, batony, banany, kto co ma. Chwilę odpoczywamy, a tymczasem z pola nadjeżdżają Czarek i Edi. Ambitnie parli do przodu, w przeciwieństwie do nas zaliczyli też 2. Długo nie porozmawialiśmy, po prostu wpadli i wypadli, trzymaliśmy za nich kciuki. W tym miejscu postanowiliśmy się rozdzielić. Omawialiśmy wcześniej wiele razy to, że najlepiej jedzie się w teamach dwuosobowych, i tym sposobem Jacq i Popeye uwolnili się od nas. :) Wyjechali przed nami, a my usiedliśmy na chwile by odsapnąć w towarzystwie ładnych koleżanek. :)))) Posiedziało by się na 16 cały dzień, ale czas uciekał, trzeba było ruszać dalej na 10. Asfaltami dojechaliśmy na Rudziny, no a dalej nie było już tak łatwo. W lesie urwała się droga, wyskoczyliśmy na jakiejś łące ogrodzonej drutem. Całe szczęście żaden z nas nie wjechał na ogrodzenie, bo byłoby niewesoło. Przebiliśmy się do drogi, na której minęliśmy ludzi pędzących bydło. Później przeglądając filmiki Jacq wyszło na jaw, że byliśmy tuż za nimi, bo mijali ten sam ciągnik dosłownie chwile przed. Jedziemy do przodu, jednak naszły nas wątpliwości, czy aby nie za daleko. Zapadła decyzja o powrocie, przez co straciliśmy z 25 minut. Po prostu zajechaliśmy na punkt od dupy strony, co nie ukrywam straasznie nas wkurzyło. Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem szał konsumpcji będzie później, o czym nie omieszkam wspomnieć. :) Po zameldowaniu się ruszamy dalej, na 8. PK 20 i 1 jest poza naszym zasięgiem, nie ma co. :) Mało przyjemna droga asfaltowa doprowadziła nas do Karsina. Mało przyjemna z tego względu, że na otwartych przestrzeniach często dawał znać o sobie spory wiaterek. Nie było już lekko, kilkadziesiąt kilometrów pozostawiliśmy za sobą, a przed nami brukowana droga pod górę na Górki. Na skrzyżowaniu spotkaliśmy dwóch harpaganów, tempo mieli co najmniej imponujące, wskazali nam kierunek. Niestety na 8 wiodła piaszczysta, rozjeżdżona już droga, ale tym razem trafiliśmy bezbłędnie. Rzuciłem okiem na kartkę na punkcie, byliśmy parę minut za Jacq i Popeyem, nie jest źle. :) Słońce już na horyzoncie, najwyższy czas coś przekąsić. Chwilę posiedzieliśmy i na punkt wpadła kilkuosobowa załoga. Postanowiliśmy się pod nich podczepić, nie jechaliśmy przecież po zwycięstwo. :) Po kilku kilometrach wyszło na to, że mamy rozbieżne plany co do drogi na 18, i tym sposobem za mostkiem my skręciliśmy w prawo na Podrąbioną, a oni pojechali prosto. Według mapy mieliśmy ładną drogę na stację kolejową Bąk. Niestety za Podrąbioną pojechaliśmy lepszą drogą, jak nam się wydawało właściwą, i wylądowaliśmy poza mapą. Po drodze mijaliśmy jakieś jeziorka i zabudowania, ale nie było kogo zapytać o drogę. Dopiero po paru kilometrach spotkaliśmy grzybiarzy, mieliśmy nadzieję że nam pomogą. Nic z tego, po raz kolejny okazało się, że ludzie jeżdżą na pamięć, nie byli w stanie wskazać gdzie jesteśmy. Pozostało nam jedynie jechać dalej 'przeklętą' drogą. W tym momencie dopadł mnie cholerny kryzys, zarówno fizyczny jak i psychiczny. Tak na prawdę nie wiedzieliśmy gdzie wyjedziemy, znany był tylko kierunek: północ, czyli w górę ponad mapę. :) Opadałem z sił, ciągnęliśmy tą drogą już ładnych parę kilometrów, a końca nie było widać. Młody próbował mnie mobilizować, bo 20km/h to zdecydowanie za wolno. Nie widziałem po nim zmęczenia, ciął do przodu, co chwila patrzył czy jestem za jego plecami. Jak później powiedział, i on kryzysował na tej drodze, tyle że nie było tego po nim widać. Wyjąłem batonik i skubałem przez drogę, aż w końcu naszym oczom ukazał się asfalt. Trasa dość ruchliwa, prowadziła gdzieś na zachód. Na poboczu stało sporo samochodów, widać grzybów tu nie brakuje. Zaczepiliśmy grupę zbieraczy i ucieszyliśmy się bardzo gdy wskazali nam drogę na Konarzyny. Od razu poprawił nam się humor, a i widoki były całkiem, całkiem. Na drodze od Konarzyn do 18 awaria, zmasakrowało mi tylne oświetlenie. Tak to jest z lampkami za 5zł. :) Wrzuciłem resztki do sakwy i pojechaliśmy dalej. Na szczęście bez większych problemów trafiliśmy na PK, był przy samej drodze, ot tak. :)) Z namiotu ktoś wysadził głowę i krzyczał: 'numery', widać w czymś przeszkodziliśmy. :) Za nami przyjechał 3 osobowy team (jeszcze nie raz spotkamy ich na trasie). Krótka wymiana zdań i od razu podskoczyły nam morale, gdy dowiedzieliśmy się, że nie tylko my mieliśmy problem z dotarciem z 8 na 18. Ruszamy w stronę 14, według mapy prosta droga. W rzeczywistości było tak samo, ale nie ma to tam to, musiało się coś przydarzyć. Nie wiem jakim cudem wciągnęło mi prawą sakwę w koło, w efekcie powstała 15cm dziura i połamane usztywnienia sakwy (czyt. sklejkowa listwa). Całe szczęście, że sklejka nie wycięła mi szprych, dopiero byłaby jazda, albo prędzej spacer. Na szczęście zabrałem ze sobą komplet agrafek. Załataliśmy dziurę i sruu do przodu. Dojechaliśmy do miejscowości Wojtal i tam upatrzyliśmy mały sklepik, miejsce odpoczynku, ale dopiero w drodze powrotnej z 14. PK był przy samej drodze, zameldowaliśmy się i jazda w kierunku sklepu. Na miejscu przystąpiliśmy do konsumpcji. Młody batony zapijał browarem, a ja wyjąłem co miałem najlepszego. :) Musli i mleko sojowe, niebo w gębie po 8 godzinach rowerowania. Oczywiście nie obyło się bez komentarzy lokalnej inteligencji. Poczułem się jak murzyn (czyt. afroamerykanin) w XIX wiecznej Hameryce, ale nie dałem się sprowokować, bo pewnie bym tego nie przeżył. Wsuwałem mliko, a Młody browara. Niestety trochę przesadziłem no i cała micha żarcia zaczęła mi ciążyć jak wsiadłem na rower. :) Młody od razu zarzucił ostre tempo. Wpadając na mostek na Wdzie spotkaliśmy znajomych z 18. Zachęcali nas do zdjęcia, ale nie chcieliśmy marnować czasu, bo było go coraz mniej, a przed chwila mieliśmy przecież dłuższą przerwę. W tym momencie ze spora prędkością przejechał przez mostek 2 osobowy team mieszany. To była pierwsza i jedyna dziewczyna, poza Matyldą rzecz jasna, jaką spotkaliśmy na trasie 30 Harpagana. W końcu odpaliliśmy maszyny i ruszyliśmy w drogę, asfaltem na Przyjaźnie. :) Tutaj jak mniemam w przewodzie pokarmowym Młodego zaszła jakaś dziwna reakcja i dała mu nadprzyrodzone siły, bo w żaden sposób nie mogłem go dogonić. Zasuwaliśmy z prędkością około 40km/h, a co jakiś czas na drodze mijaliśmy wozy strażackie i wygalantowanych strażaków. Chyba święto jakieś mieli albo cuś, :) w każdym bądź razie dosłownie chwilę zajęło nam dotarcie do Przyjaźni. Pozostało tylko skręcić w prawo w piaskową drogę. Małą zmyłką był dla nas zaparkowany na środku samochód. W ogóle to myślałem, że złodzieje wparowali do lasu i rozkręcają blaszaka, bo strasznie majstrowali przy nim. Jak się okazało przyjechali po drzewo, ale jak by nie patrzył skutecznie zatamowali ruch do 6, na który kierowało się wielu zawodników. Następny w kolejce był PK 19 za 5 punktów wagowych. :) Przez pewien czas jechaliśmy w towarzystwie teamu z 18, ale przy przejeździe przez trasę na Czersk zgubiliśmy kolegów. :) Dzięki cennej informacji jakiegoś lokalesa zabłądziliśmy na polach pod Będzmirowicami. Tak to jest jak się słucha tubylców, a nie własnej intuicji. Mimo tego udało nam się dotrzeć na skraj lasu, gdzie nieopodal znajdował się PK. Na nasze twarze zagościł niesamowity uśmiech, gdy przed nami wyskoczyli Czarek i Edi. Od tej pory jechaliśmy już we czwórkę. Choć wszyscy byliśmy zmęczeni, dużo rozmawialiśmy po drodze. Zgarnęliśmy 19 i od razu wyruszyliśmy w kierunku 13. Po przejechaniu torów kolejowych zagubiliśmy się gdzieś na polu, ale Edi odnalazł właściwą drogę. W Mosnej wbiliśmy się na asfalt i do 13 było już coraz bliżej. Niestety gdzieś w lesie coś nam się pokiełbasiło i wylądowaliśmy między bagnami. Na szczęście było sucho i jakoś udało się wydostać. Tradycyjnie już Edi odnalazł właściwą drogę i po chwili byliśmy na 13. Bez zbędnych ceregieli wyznaczyliśmy kurs na 9 i ruszyliśmy do przodu. Czasu było coraz mniej, a nogi były coraz cięższe. Młody co chwila raczył się batonami, co jak zapewniał dawało mu nieziemską siłę. Długi asfaltowy odcinek pozwolił trochę odetchnąć, choć lecieliśmy dość szybko. Na szutrowej drodze w kierunku 9 minęliśmy dwóch rowerzystów. Dojechaliśmy w okolice PK, a obsługi nie było widać. Schowali się w dole przy akwedukcie, więc trzeba było pokonać kilkadziesiąt schodków w dół, a potem w górę. :) Czarek efektownie zjechał ze skarpy, ale braw nie było. Szkoda bo zachował się jak rasowy downhillowiec. :) W tym miejscu bracia postanowili pojechać na 7, a my w kierunku 2. Było już po siedemnastej, więc bez zastanawiania się ruszyliśmy w drogę, a w raz z nami dwójka z Gdańska. Przy wjeździe na asfalt sakwy dały znać o sobie, wkręciło mi się mocowanie. Zostałem w tyle, a chłopaki, z Młodym na czele, parli do przodu jak tarany. Doszedłem ich po jakichś 5 minutach jadąc nonstop z prędkością 34km/h. Byłem totalnie wypompowany, a Młody czekał na zmianę. Niestety nie odważyłem się, jechałem ostatni, bo tak było najłatwiej. Później miałem wyrzuty sumienia, ale koledzy z Gdańska chyba nie. Dzięki Bogu batony i browar jeszcze działały, Młody szybko doprowadził nas do trasy z Czerska na Rytel. Mięliśmy jeszcze zapas czasu, więc padł pomysł co by jechać do Rytla i stamtąd uderzyć na 2. Tylko mi się nie chciało nadrabiać drogi, więc wyskoczyłem z projektem alternatywnym. Jeden z Gdańszczan strzelił focha i poleciał asfaltem do Rytla, a my ruszyliśmy moją trasą w kierunku torów. Jakież zdziwienie nas ogarnęło, gdy przed nami wyrósł kilkumetrowy wał kolejowy. Nie wziąłem tego pod uwagę, no i mi się oberwało. Ciężko mi było wtaszczyć się na górę z sakwami, ale w dół po drugiej stronie było jeszcze gorzej. Zwilżona rosą trawa była cholernie śliska, o mały włos rower z bagażem nie zjechał na moich plecach na sam dół. Chłopaki dla odmiany nie mieli większych problemów, za to ja powiedziałem sobie, że nigdy więcej sakw na Harpa nie zabiorę. :)
Do 2 było niedaleko. Skręciliśmy w lewo, w oddali było już widać ognisko na mokradłach, a przy nim chyba ze dwadzieścia osób.:) Słońce zachodziło, ludzi przybywało, ciężko było się wydostać, bo ścieżka była wąziutka. Ktoś zrobił nam miejsce i zażartował do pozostałych: 'Weźcie ich puśćcie, bo chcą jeszcze zaliczyć kilka PK'. Niech ktoś powie, że nie ma miłych ludzi, to go chyba pacnę. :)) Nawet w ciężkich warunkach i przy skrajnym wycieńczeniu, ludzie są w stanie sobie pomagać i podnosić się na duchu.
Było już po osiemnastej, powoli kierowaliśmy się w stronę bazy. Po drodze mijaliśmy wielu rowerzystów, wskazywaliśmy im drogę. :) Wyjechaliśmy z lasu, Młody zaczął finiszować, se pomyślałem nie będę gorszy i z dość sporą prędkością wparowaliśmy na metę umiejscowioną na terenie Szkoły Podstawowej w Rytlu. Po zdaniu kart wjechaliśmy na dziedziniec gdzie czekała na nas ekipa OGRów. Po krótkiej wymianie zdań i doświadczeń weszliśmy do szkoły by zostawić rowery w przechowalni. Przed kolacją należało się dokładnie umyć, bo po całym dniu rowerowania twarz i ręce były solidnie przyczernione. Stołówka była umiejscowiona w podziemiach szkoły i jak wcześniej informowali organizatorzy, zagwarantowany posiłek był mięsny, w związku z tym miałem niemały problem. Byłem głodny jak nie wiem co, a przy sobie nie miałem nic do żarcia. Tajemnicą niech zostanie to co jadłem tam w stołówce, a ta jedna jedyna fotka była pozowana, zapewniam. :)) Gdy tak sobie siedzieliśmy i jedliśmy, zawitał do nas Piotrek (zajął 3 miejsce na Soyadzie). Po krótkiej rozmowie padła komenda, że wstajemy i ruszamy na kwaterę, imprezować. :) Pozostało tylko odebrać rowery z przechowalni, co dla wielu z nas było bardzo zabawne. Chłopaki w żaden sposób nie mogli sobie poradzić z naszymi bikami, a przy wejściu napierała kolejka chętnych do zostawienia swoich rumaków w parku maszyn. :) Po kilku minutach udało nam się jednak stamtąd wydostać i zajechaliśmy pod sklep. Trzeba było zrobić niemałe zakupy na wieczór, bo mieliśmy zamiar świętować do późna. :)) W milczeniu pokonaliśmy większą część drogi do Ścierniska, a na miejscu okazało się, że nie ma z nami Leo. Dziwne, bo przy mostku jeszcze jechał za Jacq. Bez zastanawiania się ekipą w składzie Jacq, Młody i ja, wyruszyliśmy na poszukiwania. Leo był blisko, jechał drogą w dobrym kierunku, ale miał problemy z żołądkiem. Szkoda, że nie krzyknął do Jacq kiedy źle się poczuł, zostałby z nim przecież. Całe szczęście nie było to nic poważnego i szybko dotarliśmy z powrotem na kwaterę. Przy wejściu kolejka do łazienki, a w naszej kuchni gotowała się już woda na makaron. :) Po kolacji, większa część grupy przystąpiła do degustacji win. A było w czym wybierać, chyba ze 4 gatunki, oczywiście własnej roboty. Ja nie dałem się skusić, Leo podobnie, zaś Jacq spał jak suseł. Musiał wypocząć by móc jutro prowadzić auto.
Na tym zakończę opowiadanie i pochwalę się kilkoma swoimi odczuciami. Muszę przyznać, że od dłuższego już czasu przygotowywałem się na Harpa. Szlifowałem formę, zbierałem ciuszki i niezbędne wyposażenie. Sporo mnie to kosztowało, ale musiałem pojechać, zobaczyć, spróbować, i nie żałuję tego. Było naprawdę zarąbiście! Dzięki Wam OGRy, to był jak dotąd najlepszy sezon rowerowy w moim życiu. Życzę Wam i sobie żeby przyszłe były jeszcze lepsze.

Dzięki wszystkim za to że byliście!


Kilka fotek:

0001.JPG 0002.JPG 0003.JPG 0004.JPG
0005.JPG 0006.JPG 0007.JPG 0008.JPG
0009.JPG 00091.JPG 00092.JPG 00093.JPG
00094.JPG 00095.JPG 00096.JPG 000960.JPG
000961.JPG 000962.JPG 000963.JPG 000964.JPG
0009641.JPG 0009642.JPG 0009643.JPG 0009644.JPG
000971.JPG 000972.JPG 000973.JPG 000991.JPG
000992.JPG 000993.JPG 000994.JPG 000995.JPG
000996.JPG 0009991.JPG 0009992.JPG 0009993.JPG