Rozmiar: 23626 bajtów
Rozmiar: 4038 bajtów
'Behem0th'
Jarosław
Jakubowski
Otwock
Rozmiar: 4423 bajtów
'Yorek'
Jarosław
Żelazko
Karczew
Rozmiar: 4720 bajtów
'Tek'
Adam
Witkowski
Łódz
Rozmiar: 161815 bajtów


Zamiast wstępu.. :
19 dni, 2110 km pokonanych rowerem, najwyższy punkt trasy: 2040 mnpm, ponad 10 przełęczy powyżej 1000 mnpm, Słowacja, Węgry, Rumunia...


Galeria:
01.jpg 02.jpg 03.jpg 04.jpg 05.jpg
06.jpg 07.jpg 08.jpg 08a.jpg 08b.jpg
09.jpg 10.jpg 11.jpg 12.jpg 13.jpg
14.jpg 15.jpg 15b.jpg 16.jpg 17.jpg
18.jpg 19.jpg 20.jpg 20b.jpg 20c.jpg
20d.jpg 20e.jpg 21.jpg 22.jpg 23.jpg
24.jpg 24b.jpg 24c.jpg 24d.jpg 24e.jpg
25.jpg 25a.jpg 25b.jpg 25c.jpg 25d.jpg
27.jpg 28.jpg 28b.jpg 29.jpg 30.jpg
31.jpg 32.jpg 33.jpg 33b.jpg 34.jpg
34a.jpg 34b.jpg 35.jpg 36.jpg 37.jpg
37b.jpg 38.jpg 39.jpg 40.jpg 41.jpg
42.jpg 43.jpg 44.jpg 45.jpg 46.jpg
46a.jpg 46b.jpg 47.jpg 48.jpg 49.jpg
Dzienniki:
08.08.2004, DZIEN 0, Komu w drogę..    © behem0th

Nudno. Zabijamy czas piwem i prasą, zagryzając conieco. Humory ok, chociaż czuć przerażenie w kwestii dostępu do WC. :) Porcelany na każdym kroku jak w Norwegii raczej nie będzie. Yorek chory, dogorywa, razem z Tekiem przebąkują cos o dwóch tygodniach nad Balatonem.. mięczaki. ;P
Z PKP były problemy. Dylemat gdzie zmieścić rowery jest ciągle aktualny, tym bardziej ze część składu jedzie do Zagórza, część do Krynicy. Wybraliśmy wariant rowery w przedziale. Dwa nad głowami, spoczywające na polkach, jeden stojący na ziemi. Pociąg w miarę pusty, wiec nikomu nie zawadza. Nawet konduktor faszysta ;) dał się przekonać. Na miejscu o 4.48. Czekamy...


09.08.2004, DZIEN 1.    © Yorek

Pociąg dojechał punktualnie...o 5:45, bez większych problemów znaleźliśmy przejście graniczne. Niestety Słowacy okazali się nierobami-potraviny otwarte od 8(jak dobrze trafisz). Wszystko łącznie z wyglądem miast i zachowaniem ludzi jak w czeskim filmie. Zaliczyliśmy kilka ostrych podjazdów i co lepsze również zjazdów-60km/h często widniało na licznikach. Kręci się lepiej niż w Norwegii. Góry wyglądają całkiem apetycznie. Mogliśmy zrobić dużo więcej kilometrów ale wybraliśmy opcję prażony syr + frytki + BROWAR. Za Presovem skręciliśmy w boczną dróżkę i po kilkunastu kilometrach znaleźliśmy miejsce biwakowe - wygląda miło a czy takie jest okaże się rano jeśli nic nam nie zginie. Pierwszym charakterystycznym widokiem na Słowacji był zamek na wzgórzu i blokowisko z wielkiej płyty wciśnięte w małą dolinę - Stara Lubavna.

DST: 109.73 [km]
TM: 6:09:09 [h]
AV: 17.8 [km/h]
MAX: 68.0 [km/h]


10.08.2004, DZIEN 2, Przyciąć komara.    © behem0th

Nocleg niezgorszy, pomijając psyhozę związana z nocnymi hałasami w krzaczorach. Idąc za radą miejscowego i kierowani własna ciekawością, zaczęliśmy szukać kopalni opali, która miała znajdować się za 3.5 kilometrowym zjazdem w dol. Zjazd był, ale zamiast kopalni, wpakowaliśmy się na gliniastą drogę. Samą kopalnie znaleźliśmy zupełnie gdzie indziej, wraz z Romem (CD ;) który chciał nam sprzedać opale. Nie skorzystaliśmy, pewnie i tak by wcisnął zwykłe kamienie. Za kopalnia popędziliśmy w dół po mocno zużytym asfalcie, co oczywiście później okupiliśmy licznymi podjazdami. Nic za darmo.
Dzień gorący, górzysty, ale właściwie bez większego zmęczenia. Pod koniec dnia, wraz z osiągnięciem granicy Węgier zrobiło się płasko: może jutro dzięki temu nadgonimy, bo dzisiejszy dystans marny. Nocujemy za wałem przeciwpowodziowym na tarasie zalewowym, niedawno była spora woda, wiec komarów multum, jedzą żywcem. A. Yorkowi pękła szprycha w tylnym kole, chwilowo zastąpiona została przez wyjętą z przedniego.

DST: 116,27 [km]
TM: 6:01:58 [h]
AV: 19.2 [km/h]
MAX: 72.0 [km/h]


11.08.2004, DZIEN 3.    © Yorek

Mieliśmy wstać o 6 - jak zwykle. :)
Całą noc komary zjadały nas żywcem, rano nie było lepiej. Umyliśmy się pod hydrantem w pobliskiej wsi a śniadanie zjedliśmy kilka km dalej w jakimś muzeo-skansenie. Dalej czekały nas zmagania z totalnie płaskimi drogami. Połykaliśmy kolejne km z niesamowitą średnia obserwując madziarskie krajobrazy - nic ciekawego. Jedyne z tego kraju co do czegoś się nadaje to kobiety - jest na czym oko zawiesić...ahhh gdyby tak nad Balaton ;) gdy osiągnęliśmy Kisvaldę zaszliśmy do sklepu rowerowego celem uzupełnienia ilości szprych w rowerze yorka. Gdy ponownie ruszyliśmy nastąpiła kolejna skucha - u yorka przerzutka wkręciła się w koło-efekt: 5 szprych wymienionych i 2 stracone godziny oraz 3 wizyty w sklepie od którego dzieliło nas 500metrow. Serwis odbywał się na przystanku autobusowym. Gdy ponownie ruszyliśmy nie działo się już nic ciekawego - ciągle zasuwanie po płaskim, zaliczyliśmy prom na rzece ale to krótkotrwała rozrywka. Minęliśmy kolejne 2 duże miasta i rozbiliśmy się w lesie przy drodze. Na kolacje kiełbacha, browarek i gotowana kukurydza, którą Teku lepkie łapy zajebał z pobliskiego pola (chciał żeby napisać, że dokonaliśmy wymiany bo zostawił tam za to kupę ale chyba nie zrobimy tego). Atrakcją wieczoru było mycie się w zatrważającej ilości 1.5litra wody [od behema: hehe, ja byłem rozrzutny i miałem conajmniej 2l ;] na ciało. Zapomniałem, że przed południem mieliśmy szansę zginąć pod kołami VW prowadzonego z ułańską fantazją przez jakiegoś buraka. Najbliżej był yorek, na którego leciało bokiem rozpędzone auto.

DST: 110.17 [km]
TM: 4:40:02 [h]
AV: 23.5 [km/h]
MAX: 38.5 [km/h]


12.08.2004, DZIEN 4, Kontrasty.    © Yorek

Budzik zadzwonił o 5.30, naprawdę chcieliśmy ale udało się dopiero godzinę później. Ostatnie kilka km wieśniackimi węgierskimi drogami i...wypasione, nowiutkie przejście graniczne. Dalej piękna nowiutka i gładziutka droga - czy to na pewno Rumunia? Widać, ze dużo tu jeszcze furmanek - drogi są wręcz upstrzone końskim gównem, jazda bez błotników byłaby samobójstwem. Sielanka skończyła się w Satu Mare asfalt tragiczny, z resztą dalej też - jak ktoś to zobaczy przestanie narzekać na polskie drogi. To co się słyszy o Rumuni to stereotypy, które nie mają chyba nic wspólnego z rzeczywistością. W prawdzie wieś wygląda potwornie wieśniacko: żurawie, furmanki itp. ale w miastach widać nowe samochody, wszędzie remonty, ludzie są uprzejmi. W takich klimatach dotarliśmy do Baia Mare gdzie skonsumowaliśmy conieco w McDonaldzie i ruszyliśmy dalej. Droga przez kilka km szła w górę więc nie było łatwo. Miejscówę na nocleg znaleźliśmy na jakiejś polanie. Wymoczyliśmy dupy w pobliskim strumyku, ugotowaliśmy na kolację kukurydzę i zalaliśmy ją piwem a następnie w miłej atmosferze poszliśmy spać licząc ze psychoza strachu przed Rumunami i Romami (o których yorek i tek cały czas opowiadają rasistowskie dowcipy) da nam spokój i jakoś się wyśpimy. Behem kupił dziś jogurt, spożyliśmy go na spółkę, potem zobaczyliśmy, że był przeterminowany 'tylko' 8 dni ale srania nie przyniósł.

DST: 124.26 [km]
TM: 6:14:50 [h]
AV: 19.9 [km/h]
MAX: 43.0 [km/h]


13.08.2004, DZIEN 5, Zrobic sobie dobrze.    © Yorek

Behem się czepia, że piszę bezosobowo więc dziś będzie osobowo i osobiście. To nie chodzi o to, że ja lubię zwiedzać jakieś Skandynawie czy Rumunie, góry to ja i w Polsce mogę zobaczyć. Ja po prostu uwielbiam mieć mokro w butach a jak mi leje na głowę to jestem kurwa wniebowzięty ale od początku. Dziś wstawaliśmy wybitnie długo a na dzień dobry dostaliśmy podjazd. Był całkiem spoko i szedł łatwo aaaale na górze wystąpiły pewne perturbacje i znowu była obsuwa czasowa. Na górze zaczęło padać, na szczęście przelotnie. Zjechaliśmy w dół dziurawym asfaltem, minęliśmy kilka wsi i zjechaliśmy na jeszcze gorszą drogę. Pogadaliśmy ze spotkanym angolem i pojechaliśmy dalej (ten to jeździł bez stresowo - nie robię dużo kilometrów bo piję za dużo piwa). Niestety ciągle popadywało i grzmiało. Mając na liczniku około 60km zjechaliśmy na główniejszą drogę i od razu trafiliśmy monastyr(ale jakiś dziwny, nowy, wypierdziany). Od razu dorwała nas żebraczka, która chciała tylko 1oiro i pan który pytał czy nie chcemy pokoi...zapytał skąd jesteśmy, gdy odpowiedzieliśmy on rzekł - Cracovia, Varsovia capital, znają nas trochu w świecie. Następne kilkadziesiąt km droga wiodła w dół. Jechaliśmy wśród wody rozbryzgującej się spod kół i ciągłego dźwięku klaksonów. Tek i ja umilaliśmy sobie życie machając i zagadując miejscową ludność natomiast w Behu wzbierało wkurwienie. Podczas którejś przerwy Tek postanowił sprawdzić ile koszci nocleg w pensjonacie a że właściciel miał ładną córkę (Niuana...śliczne młode dziewcze) zostaliśmy na noc. Wreszcie ciepły prysznic i wygodne wyro - chyba się starzejemy ;)

DST: 93.18 [km]
TM: 5:17:15 [h]
AV: 17.6 [km/h]
MAX: 59.5[km/h]

ps. od behema
Te perturbacje niby, to mój mega wkurw. Układ trójkowy jest wyjątkowo niestabilny, zawsze jedna osoba dostaje po dupie w ten czy inny sposób. Tym razem to byłem ja. Tek z Yorkiem w wesolych podrygach wjechali na przełęcz, ja zatrzymany zostałem przez drobna awarie 5 min przed finiszen. Z ciekawości zacząłem czekać na jakąkolwiek reakcje. Była, po 50 min. Znaczy mogli mnie ze 2 razy zgwałcić, ;) okraść, rozjechać, a wielmożni koledzy nawet by się nie dowiedzieli co się stało, racząc się piwem przy stolikach na górze.. i jeszcze to podejście, jak by wszystko bylo ok... moim zdaniem było bardzo kurwa nie ok. W tamtej chwili byłem naprawdę niedaleko podjęcia decyzji o samotnym powrocie do polski...

ps. Od yorka
Nie w wesołych podrygach tylko kręcąc z taką kadencją jak lubimy, nie będę się zarzynał na podjeździe jadąc Twoim tempem - to już chyba wiesz :> poza tym poczekaliśmy na górze 20minut, nie było go więc zdjąłem sakwy i pojechałem go szukać, siedział 2 zakręty niżej i zajadał batonika strojąc fochy więc wjechałem na górę, zaraz przyjechał i zaczął się czepiać....a że nie czuliśmy się winni nie reagowaliśmy a on wtedy pojechał znowu na dół.....no to kupiliśmy browar i poczekaliśmy aż mu przejdzie....a przeszło szybko, nawet pół browarka nie zdążyłem zmęczyć ;p

pps. od behema
Jassne, znaczy że ten zjazd dwóch zakretów zajął Ci caaałe 30 minut.. no, niezly rekord. Wiem ile, bo spoglądałem dokładnie na zegarek. Zreszta, reakcja reakcją, ale najbardziej wkurwiająca jest właśnie totalna obojętność. Chętnie bym zobaczył następnym razem jak sam sobie radzisz w górach, z tą wkręconą przerzutką w koło, bez potrzebnych narzędzi... ;P


14.08.2004, DZIEN 6, Raz na wozie, raz nawozem..    © behem0th

Nareszcie się wyspałem. Z rana chłopcy byli zmartwieni, bo córka właściciela zabalowała, i nie mogli jej na odchodne przyciąć wzrokiem. ;) Jazdę zaczęliśmy od podjazdu, który towarzyszył nam kolejna polowe dnia: wciąg na 1411 mnpm musi swoje trwać. Czym wyżej się wspinaliśmy, tym bardziej pogoda szalała: na przemian deszcz, chmury, słonce pojawiały się nad dolina, która to w końcu straciliśmy z oczu. Kolejna okazała się niesamowicie sycąca wzrok. Olbrzymie góry, dzikie lasy i strumień, który powoli przemieniał się w spora rzekę. 40 km zjazdu minęło w mgnieniu oka, przed nami pojawił się codzienny problem noclegu, któremu zdecydowanie nie sprzyjało zwiększające się zaludnienie, jak i kolejna przełęcz ponad 1050 mnpm. Wybawienie przyszło w ostatniej chwili: zostaliśmy zaczepieni z oferta pokoju, skuszeni cena: ~25 zl za 3 osoby :) nie mogliśmy odmówić. Dojazd skrótem przez łąki okazał się niezłym DH.
W każdym razie, w koncu znaleźliśmy się w wiejskiej chacie, gdzie wciągneliśmy (ponoć :) tradycyjna zupę z mammałyga.. W zupce pływało wszystko, co chyba rosło w ogródku i na pobliskich łąkach, ale Yorek najadł się do syta, mi tez w zasadzie smakowała. Wszyscy żyją. Ludzie tutaj są naprawdę życzliwi i uprzejmi, do tego radzą sobie całkiem nieźle z angielskim, inwestycja w dzieci napewno się opłaci. Jeżeli ktoś ma ochotę skorzystać z wyjątkowo taniej oferty agroturystycznej, gdzie podają świetną ziołową herbatę, a terma w skansenowatej łazience jest opalana drewnem, to zapraszam:

IPATESCU ALEXANDRU, STR. DITUR NR. 1, 725100 C-LUNG MOLD. SUCEAVA

CABANA ROSAN, MESTECA'NIS, 35, SUCEAVA

TEL: 0040-723-731079, 0040-722-786519

alexandru.ipatescu@email.ru

DST: 116.62 [km]
TM 6:42:52 [h]
AV: 17.4 [km/h]
MAX: 51.5 [km/h]


15.08.2004, DZIEN 7, Wszystko co najlepsze..    © behem0th

Z rana zostaliśmy powitani ciepłym posiłkiem: miejscowa pizza (będącą smakowo połączeniem normalnej pizzy i pierogów z kapusta i grzybami) oraz deszczem, siąpiącym ze stojących w dolinie chmur. Nasi gospodarze próbowali szybko się nas pozbyć, prawdopodobnie wybierali się do kościoła, czego o dziwo nie powiedzieli wprost. Sam dzień upływał pod znakiem przełęczy, w tym tych ponad 1000 mnpm zaliczyliśmy trzy.
W końcu dotarliśmy do monastyrów: małego Moldovita i jego większego odpowiednika w Suczevicie. Monastyry sprawiają spore wrażenie, jednak wszechobecni turyści i bijąca po oczach komercja skutecznie je zabija.. W Suczevicie nikt z miejscowych nie potrafił nam wskazać malej, leśnej drogi prowadzącej na skróty górami do Gura Humorului wiec obraliśmy kurs objazdowy, główna drogą. Przez to, tak jak sadziłem był kłopot ze znalezieniem sensownego noclegu. Śpimy więc na jakiejs chujowej, psychodelicznej polanie, która po zmroku przeraża czarna głębia wśród drzew.. Blair Witch Project. :)

Rozmiar: 47067 bajtów


DST: 99.22 [km]
TM: 5:22:47 [h]
AV: 18.5 [km/h]
MAX: 64.0 [km/h]


16.08.2004, DZIEN 8, Zaczynamy na nowo.    © Yorek

Rano niesamowicie piździło więc wstawanie się przeciągnęło. Ruszyliśmy i falującą drogą dotarliśmy do Cacity - polskiej wsi założonej przez górników kopaczy soli. Pokręciliśmy się, pogadaliśmy z Eliaszem i pojechaliśmy dalej nie korzystając z zaproszenia do postawienia piwa. Zahaczyliśmy o monastyr w Voronet ale nie zrobił na nas wrażenia, wszystkie wyglądają tak samo. Dalsza część dnia wypełniło nam pedałowanie. Minęliśmy zapomniane wsie i kopalnie siarki, wjechaliśmy na przełęcz, zjechaliśmy 12km zjazdem i wpadliśmy w wąską i głęboką dolinę. Jadąc wzdłuż rzeki szukaliśmy miejsca na nocleg i cholera znowu padło na pensjonat ;p Dokonaliśmy konsumpcji sznycli w restauracji i zalegliśmy przed telewizorem oglądając dupy na kanale muzycznym.

DST: 123.03 [km]
TM: 6:47:13 [h]
AV: 18.1 [km/h]
MAX: 65.0 [km/h]


17.08.2004, DZIEN 9.    © Yorek

Co niektórzy mieli wygodne wyra wiec ciężko im się wstawało ale muzyka Scootera zerwała wszystkich w momencie. Na śniadanie nowość w diecie: płatki z mlekiem. Droga początkowo szła w dół aż do momentu gdy osiągnęliśmy zalew potem zaczęła niemiłosiernie falować. Szło ciężko więc przejechanie 40km do zapory zajęło nam trochę czasu. Sam obiekt jak i miasto Bicaz były raczej nudne. Kolejnym punktem programu był podobno najgłębszy kanion w Europie mmmm...cud, miód i orzeszki, prawie 800metrów głębokości i pionowe ściany. Wjazd do kanionu od strony Bicaz grozi zaliczeniem bardzo stromego podjazdu na końcu kanionu ;) . Kolejna atrakcja to Lacu Rosu - przereklamowana i nie warta straty czasu. Dalej nasza droga powiodła na przełęcz a potem w dół, znaleźliśmy miejsce na namioty i tak się dzień zakończył. Dodam jeszcze tylko, że cały dzień umilaliśmy sobie nuceniem hiciora Scootera, wszyscy, nawet behem ;)

DST: 116.14 [km]
TM: 6:38:50 [h]
AV: 17.4 [km/h]
MAX: 64.0 [km/h]


18.08.2004, DZIEN 10, Wkurw.    © behem0th

Noc, tak jak i wieczór wyjątkowo chłodna. Rano z trudem, szczękając zębami wygramoliliśmy się z namiotów próbując złapać pierwsze promienie słońca. Dalej standardowo: śniadanie, pakowanko, pranie. O dziesiątej ruszyliśmy, pokonując caaaałe 5 km dzielące nas do sklepu. Tam tez odpadł mi błotnik: miejmy nadzieje ze padać na tym wyjeździe już nie będzie... kolejne 3 km i znów piknik, tym razem pod stacja benzynowa. Chwile wcześniej Tek kupił klocki do 'Vek' w sklepie motoryzacyjnym. O dziwo, kobieta za lada od razu wiedziała o co chodzi. Na wsi, próbując nabrać wody z hydrantu, miejscowi zdecydowanie zareagowli, oznajmiając że jest niezdatna do picia i wskazując studnie jako miejsce z którego powinniśmy zaczerpnąć wodę. Idąc za radami, Yorek zaczął się uczyć calkiem życiowej, nowej czynności: oswajać studnie. Oswajałby się, jak i my jeszcze pewnie ze 100 lat, jednak z pomocą przyszła miejscowa kobieta, z wiadrem i lejkiem, co by lepiej w butelkę wchodziło.
Zaopatrzeni w wodę byliśmy już gotowi zaatakować czekająca na nas przełęcz 1000 mnpm, jednak z zastrzeżeniem, ze robimy drugie śniadanie w jakimś zacienionym miejscu ze strumykiem. Droga początkowo łagodna, zaczęła przechodzić w coraz cięższy podjazd. Za kopalnia kruszywa, na dodatek zamieniła się z gładkiego asfaltu, w podziurawiona jak ser, zapylona, niesamowicie tragiczna w jeździe dla nas drogę. Miejsce piknikowe znalazło się dopiero po 20 km, bo jak przystało na okolice miejscowości 'Liban' woda w postaci otwartej raczej nie występowała. Po 70 km dobiliśmy do Odorheiu Secuiesc. Zapylone włosy, nozdrza, ubrania, ciągle drgania, trąbienie, potęgowały rodząca się złość. Razem zgodnie zdecydowaliśmy, ze rozładujemy ja na żarciu z fast foodu i piwie. Pamiętajcie: omijać drogę z Suseni do Zetea. Po obiedzie skierowaliśmy się na Brasov, jadąc lokalnymi drogami, których stan miejscami po prostu podłamywał. Jednak niewygodę rekompensował niewielki ruch. Dookoła panował błogi spokój, leniwie przerywany przez kolejne wsie. Dokręcając do 100 km, stal się cud: Yorek jak zwykle wymamrotał na głos z politowaniem: pensione i równocześnie w tej chwili pojawił się. Cena jednak jaka nam zaproponowano była skandalicznie wysoka.. 15E za noc od osoby, to nawet w Polsce sporo. Chwila frustracji, gdy nagle właściciel stwierdził ze rozbicie namiotu 'dla sportowców za darmo', wiec śpimy. Łazienkę maja super, ciekawe na ile nas zgolą za śniadanie, którego już nie wypadało odmówić..

DST: 99.70 [km]
TM: 5:38:31 [h]
AV: 17.6 [km/h]
MAX: 101.0 [km/h] no dobra, tyle nie wykręciłem, licznik się zj*, ale prędkość była wystarczająco porywająca, by gacie suszące się na sakwach poleciały w sina dal... ;)


19.08.2004, DZIEN 11.    © Yorek

Tak jak się spodziewaliśmy za śniadanie policzyli sobie po 5 E od łba także nocleg nie wyszedł tak tanio ale posiłek był wypasiony a łazienka mmmmmmiodzio ;) Zaczęliśmy kręcić, znowu jakimiś zadupiastymi drogami bez asfaltu ale szło całkiem nieźle i o 12 mieliśmy już prawie 50km. Pod Brasovem jakość nawierzchni wyraźnie się poprawiła a nasze tempo wyraźnie spadło ze względu na liczne przerwy obiadowo-techniczne. Samo miasto minęliśmy bokiem i wpadliśmy na drogę w kierunku Bran. Nie należało to do miłych doświadczeń ze względu na potworny, chaotyczny ruch. Okolice Brasova uraczyły nas majestatycznymi widokami wysokich, skalistych gór, którymi delektowaliśmy się również w czasie gdy Tek łatał przedziurawioną dętkę. Dalej było już tylko Bran, zrobiło się późnawo, znaleźliśmy vampire camping więc zatrzymaliśmy się. Właściciel chciał z nas zedrzeć po 12 E od łba ale Tek pohandlował, gość skumał, że jesteśmy Polakami i stanęło na 400.000 lei za trzech. Dziś chyba walniemy jakieś winko do kolacji :) Trochę pusto na tym campingu, ciekawe gdzie są wszyscy turyści.

DST: 107.24 [km]
TM: 5:04:41 [h]
AV: 20.2 [km/h]
MAX: 46.5 [km/h]


20.08.2004, DZIEN 12, Nocny hardkor.    © Yorek

Oj długo zajęło nam dziś zebranie się - ruszyliśmy dopiero kolo 10. Po chwili na naszej trasie pojawił się zamek w Bran (nudny, brzydki i bez jaj) a potem sklep, pod którym zastało nas południe. Problem polegał na tym, ze liczniki wskazywały tylko 5km. Ruszyliśmy więc ostro z kopyta...ostro pod górę, potem trochę w dół, znowu w górę i w dół i do kanionu w miejscowości Dambovicioara - ładny był więc urządziliśmy sobie tam obiad. Dalej droga wyglądała równie tragicznie - tylko w górę i w dół a zjazdy za krótkie aby odpocząć po 2km 8% podjazdu. W ten sposób minęliśmy kilka dolin, zaczęło robić się późno a miejsca na nocleg niet. Podjęliśmy desperacką decyzję o dotarciu do Curtea de Arges. Znaleźliśmy tam hotel ale chcieli po 10baksow od łba więc ich olaliśmy. Dalej było tylko gorzej. Zrobiło się ciemno a my głodni i zmęczeni gnaliśmy przez kolejne wsie. W końcu znaleźliśmy coś co wyglądało nieźle, już prawie się rozkładaliśmy gdy nadeszło pijane bydło ( autohtony ) więc musieliśmy się schować w krzakach. Na szczęście bydło przeszło bokiem ale w trakcie partyzantki behem znalazł 2metrowe urwisko. Chwile zajęło mu wygrzebanie roweru z dołu a gdy już tego dokonał wzięliśmy się za jedzenie, rozstawiliśmy namioty i wtedy cos się znowu zbliżyło - tym razem nastraszyły nas pasące się konie. Na szczęście był to koniec wrażeń na dzień dzisiejszy - oby nas w nocy nie ojebali ;)

Rozmiar: 19833 bajtów


DST: 131.23 [km]
TM: 7:43:23 [h]
AV: 16.9 [km/h]
MAX: 61.0 [km/h]


21.08.2003, DZIEN 13.    © Yorek

Wstać o 6 oczywiście się nie udało pomimo, że zaczęli się kręcić Rumuni. Podnieśliśmy się o 8, szybko zwinęliśmy i pojechaliśmy na zakupy. Śniadanie zjedliśmy na przystanku i ruszyliśmy przez usianą pensjonatami okolice ku trasie transfogarskiej. Pierwsza serpentyna zaprowadziła nas przez wąziutka i wysoką dolinę do zapory (166m wysokości). Następnie trasa wiodła wokół zalewu obfitując w ciągłe podjazdy i zjazdy czyli maksymalny obsys. Zaraz za zalewem urządziliśmy sobie przerwę obiadową, którą zakłócał widok kłębiących się chmur. Dalej był już tylko cel naszego dnia czyli przełęcz na 2040mnpm. Zaczęliśmy mozolnie zdobywać kolejne nitki serpentyny początkowo w skwarze, który zamienił się początkowo w zachmurzenie potem lekki deszcz a gdy do zjazdu brakowało niecałe 2km runął na nas grad, deszcz i posypały się pioruny. Schowaliśmy się pod daszkiem budynku, który w niedalekiej przyszłości ma chyba być schroniskiem a pókico jest pustostan. Zrobiliśmy herbatę i czekamy aż przestanie padać, behem przydrutował sobie właśnie przedni błotnik - przyda mu sie :> Padać przestało po jakichś 30minutach więc ruszyliśmy dalej. Przymocowaliśmy oświetlenie i zdobyliśmy tunel (wcale nie taki długi i hardcorem wcale nie było czuć). Gdy opuściliśmy jamę naszym oczom ukazał się las...serpentyn więc ruszyliśmy w ostro w dół wyciskając z rowerów co się dało i dając ostro w dupę hamulcom. Przy okazji obczailiśmy, że od strony północnej na górę można dotrzeć kolejką linową. Zjazd był całkiem przyjemny, miał kilkanaście km. Po pewnym czasie zrobiło się płasko, gory zostały za nami, ich widok mogliśmy podziwiać tylko odwracając się a było to warte nawet spowodowania wypadku. Potężne masywy tych gór oddalały się coraz bardziej w czasie gdy my szukaliśmy noclegu. Niestety pensjunea nie znaleźliśmy wiec po raz kolejny zalegliśmy na łące. W sumie zjazd miał koło 30km, zjechaliśmy z 2000 na 500 m npm.

Rozmiar: 28435 bajtów

Rozmiar: 80742 bajtów

DST: 108.56 [km]
TM: 6:55:56 [h]
AV: 15.6 [km/h]
MAX: 62.0 [km/h]


22.08.2004, DZIEN 14, Zróbmy sobie dobrze, cd.    © behem0th

Po wschodzie słońca, okazało się że spaliśmy na olbrzymiej łące, a w oddali, nad wyrastającymi zza horyzontu Fargaszami unosiły się kłębiące chmury burzowe, które przeszły nad nami nocą.
Rano z namiotu towarzystwo wywabiły cieple promienie słońca, jak i odległe szczekanie oraz wycie psów, które wkrótce przeobraziło się w biegającą po okolicy watahę kundli. Mieszane uczucia, co do nastawienia osobników, spowodowały że śniadanie zjedliśmy godzinę później, po wjeździe na 'skrót' biegnący szutrowa droga na Agnite, poprzez dawno zapomniane wsie, za którymi były wsie, za którymi to z kolei... i tak do zajebania.. ;)
Właściwie to nic kompletnie się nie działo. Trochę łąk, lasów, skałek, podjazdów, zjazdów. Po stuknięciu 70 km na liczniku, dotarliśmy do całkiem zgrabnego i ładnego miasta Medias. Tam, w naszych głowach zaczął krążyć pomysł znalezienia pokoi dla regeneracji, kąpieli, prania i kolejnego testowania lokalnych browarków. Niestety, miejscowi jeszcze nie wiedza do końca, jak się robi kasiorę. Nocleg znalazł się dopiero w dalszym Blajel, na Holenderskim polu namiotowym, gdzie Yorek od razu, nie mogąc się powstrzymać wypróbował basen, przy okazji skażając go 3 dniowym brudem... ;)
Kemping bardzo OK, ceny umiarkowane: 2E od namiotu, 3 E od osoby.

DST: 86.21 [km]
TM: 5:02:28 [h]
AV: 17.1 [km/h]
MAX: 54.0 [km/h]


23.08.2004, DZIEN 15, Szkocja?    © Yorek

W nocy cholera popadało, na szczęście niezbyt mocno. Wstaliśmy o 7, zjedliśmy porządne śniadanie i zaczęliśmy się zwijać. Poszedłem zapłacić za nocleg, odbyłem miłą rozmowę z prowadzącym go holendrem (który swoją drogą początkowo wziął behema za dziewczynę) i stargowałem cenę do 10oiro. Drogi dziś nie zachwycały jakością a na dodatek mieliśmy silny wmordewind. Widoki za to były niezgorsze: łyse pagórki, szerokie doliny, jeziora, czasem bydło a nad wszystkim kłębiły się przepiękne chmury wywołując grę cieni na zboczach. Gdy popołudniem zatrzymaliśmy się w jednym sklepie wywiązała się rozmowa z autohtonami, która doszła do skutku dzięki Rosjaninowi, który robił za tłumacza. Gdy prowadząca sklep starsza kobiecina usłyszała naszą historię obdarowała nas pomidorami, papryką i ogórkami - bardzo miły gest. Dalej zrobiliśmy jeszcze kilka km i rozbiliśmy się nad jeziorem. Na kolacje, podobnie jak na obiad, kukurydza.. ;)

118.84 [km]
5:54:42 [h]
20.1 [km/h]
48.0 [km/h]


24.08.2004, DZIEN 16, Usterka cd.    © behem0th

Leniwy sen przerwał nie budzik, lecz ludzki glos, który po rewizji nadzwyczajnej okazał się miejscowym wędkarzem łowiącym rybki 50 m od namiotu.
Gdy wynurzaliśmy się, nad jeziorem i dolina unosiła się gęsta jak mleko mgła. Szybkie śniadanie, po czym bezlitosna kontynuacja wczorejszej jazdy. System zmian co 10 km sprawdził się po raz kolejny, przed 12 na licznikach było ponad 40km. Dalej klimat zdecydowanie się poluźnił, zupełnie jak szprychy u Yorka: jedna pękła w tylnym kole. Dzień uciekał szybko: lodziki, sranko, obiad, krótkie przerwy. Szło dobrze, aż za dobrze. Przy 85 km tylna przerzutka Yorka stwierdziła że ma dość i popełniła samobójstwo wpadając ponownie w szprychy. Tym razem dość skutecznie: skasowała hak, ze 4 szprychy i sama siebie. Chcąc nie chcąc, nastąpił postój. Przy pomocy rozbudowanej wyobraźni technicznej i zacięcia, oraz tego co było pod ręka skonstruowaliśmy hit na 2010 r: shimanopoxilina&kawaldruta czyli, jednobiegowa, kompozytową przerzutkę zintegrowana z rama. Od tej pory Yorek popylał z przełożeniem przód: 22-32-42 tył: 15. Przy 105 km wypatrzyliśmy całkiem zgrabny pensjonat, w którym spędzimy zapewne noc, płacąc po 250 tyś. lei na głowę. Oczywiście zajebista łazienka i TV (choć Guntera nie pokazują cos, buu ;) Całość dopełniona sutym obiadem z podwójnym piwkiem.. za rozsądna cenę. Nie ma to jak Rumunia. ;)

DST: 106.66 [km]
TM: 4:36:02 [h]
AV: 23.2 [km/h]
MAX: 60.0 [km/h]


25.08.2004, DZIEN 17, Flatland.    © behem0th

Wstaliśmy około 7.30. Ciężko rozstawać się z mięciutkimi wyrkami, piękna łazienka, czy olimpiadą w TV, ale nasza własna olimpiada czekała: najwyższy czas, by pokonywać kolejne kilometry.
Po nocnym odpoczynku kręciło się całkiem przyjemnie: w końcu bez wiatru, który wcześniej niemiłosiernie przeszkadzal, do tego po płaskim terenie. Yorek prowadził, ograniczony uszkodzona przerzutka, która nie sprawiała większych kłopotów. Około 13 w Satu Mare wciągneliśmy nasz ostatni Rumuński posiłek z fast foodu i skierowaliśmy się do granicy. Tam, drobny kłopot: nie chciano odkupić od nas lei. Zaraz po szybkich, ale obowiązkowych zakupach w bezclowce (za euro!?) byliśmy po Węgierskiej stronie. W Rumunii niestety nie znaleźliśmy sensownego sklepu z alkoholem. Zdążyliśmy tylko na ostatniej stacji kupić trzy butelki wina.
Na Węgrzech, daje się zauważyć niesamowity spokój, w porównaniu do Rumunii. Nic nie trąbi, nic nie wyprzedza na trzeciego, asfalt też tak jakby równiejszy. Pod koniec dnia doładowaliśmy sakwy w markecie do granic wytrzymałości (u mnie razem siakieś 9 butelek alkocholu ;) i dociągneliśmy do przeprawy promowej na Tiszy, by z samego rana ostro zaatakować. Objazdu mostem nie było, więc najwidoczniej to błąd na mapie. Wieczór w pośpiechu, chmary owadów atakują.. Takich ilości nie było nawet w Norwegii..

DST: 134.65 [km]
TM: 5:46:42 [h]
AV: 23.4 [km/h]
MAX: 40.0 [km/h]


26.08.2004, DZIEN 18, I tak do..    © behem0th

Dzień przebiegł w stresującej atmosferze. By zdążyć na jutrzejszego pośpiecha o 19.17 z Krynicy, trzeba wyrobić sporo kilometrów. W zasadzie, czy się uda, zadecyduje jutrzejszy dzien. Ale dziś 150 km to nienajgorszy wynik, zważywszy że zaczęły się Słowackie góry. Rozbiliśmy się pod Koszycami w ostatniej chwili. Gdy rozstawialiśmy tropik nadciągneła olbrzymia burza, obsypując piorunami ponure ciemności..
Dzień bez atrakcji, chociaż, na granicy H-SK spotkaliśmy Węgra mieszkającego w Rumunii, wracającego z wyprawy po Polsce. Był dokładnie w tej samej sytuacji co my, tyle ze poruszaliśmy się w przeciwnych kierunkach... Na pytanie, czy podobała mu się Polska, z pewnym uśmiechem odpowiedział ze nie. :) No proszę, a nam Rumunia całkiem przypadła do gustu.. :)

DST: 150.64 [km]
TM: 7:42:51 [h]
AV: 19.5 [km/h]
MAX: 64.0 [km/h]


27.08.2004, DZIEN 19.    © Yorek

Wczoraj rozbiliśmy się dosłownie chwilę przed burzą, kolacje jedliśmy w namiocie już w czasie ulewy. Z tego samego powodu noc była bardzo niespokojna a poranne wstawanie jakoś nie wyszło. Zwinęliśmy się około 8 i pomimo padającego deszczu ruszyliśmy w kierunku Presov. Po drodze przestało padać ale pojawiła się dodatkowa atrakcja w postaci urwanego mocowania siodła w rowerze behema. Po krótkim serwisie ruszyliśmy dalej. W Presov dorwaliśmy dworzec kolejowy i ziściliśmy szatański plan bo po co dymać przez Słowację kiedy mamy pociąg do samej Muszyny ;p Ponieważ do pociągu mieliśmy 3godziny udaliśmy się do pubu u lotnika na smażony syr z browarkiem a następnie przejechaliśmy się po miejskim deptaku. O 15.00 jechaliśmy już pociągiem w kierunku polskiej granicy a o 17 wysiedliśmy w Muszynie. Mieliśmy trochę wolnego więc udaliśmy się do Krynicy gdzie zjedliśmy kolację na deptaku a punktualnie o 19.17 ruszyliśmy pociągiem do Warszawy...to jest już koniec....nie objebali nas, żyjemy i mamy się dobrze, plan zrealizowany :)

DST: 57.59 [km]
TM: 3:25:08 [h]
AV: 16.8 [km/h]
MAX: 48.0 [km/h]
Noclegi:
Niedługo..
Odwiedz także:


Skandynawia 2003- rowerem na północ.

Otwocki Portal Rowerowy.