Cel | Uczestnicy | Dziennik | Galeria | Partnerzy | Sznurki | Ksiega Gosci | Kontakt

Dzienniki. Ułozone chronologicznie, w większośći pisane przez Yorka, poza częścią przedwyprawową. Korekta jest moja. Wiem ze w tekscie nadal sporo błędów, jednak wszystko potrzebuje czasu by osiągnąć odpowiedni poziom. :)
No to oddaje glos Yorkowi:

Biorąc pod uwagę nasz wiek, nie należy się dziwić, że pojawiają się tu przekleństwa. Przy przepisywaniu starałem się je ograniczyć, ale dla pełnego odzwierciedlenia sytuacji, czasem się nie dało. Kronikę zazwyczaj spisywałem ja- Jarek Żelazko, dlatego w tekście 'ja' to oczywiscie yorek, a behem to 'on' :) Życzę miłej lektury.


[4.07.2003]

No to zaczynamy, chociaz do poczatku wyprawy prawie miesiac. :)

Z czworki chetnych, zostalismy tylko dwaj. Typowe ;) Ambitne plany znalezienia sponsorow, tez raczej się gdzies w trakcie rozlazly- wysilek często duzo wiekszy niż efekt koncowy. Trasa wlasciwie gotowa, tylko czemu MS autoroute wybiera tak debilny przebieg? :) Zrezygnowalismy z pierwotnego pomyslu powrotu rowerami, z Kopenhagi wrocimy promem. Mapa wedlug ktorej jedziemy - 1:750 000 mysle ze powinna wystarczyc.

Rowery.

Jade na trekingu 26" Liyang CR-MO, sztywny, sliki DEBICA Agama, hamulce magury HS24, z sakwami CUMULUS 45L + worek wyprawowy CROSSO, bagaznik TOPEAK- obowiazkowo wzmocniony drutem miedzianym z poxipolem na spawach (jakos nie mam zaufania do alu ;)

U Yorka sprawa jest troche bardziej skomplikowana... bo zostal miesiac, a on dopiero ma sama rame MERIDA Kalahari Alu, sakwy i worek wyprawowy CROSSO, pare dziwnych szpejow do kompletu ;) ale roweru to na pewno nie przypomina... :)


[12.07.2003]

Jestesmy jedna noga już w Szwecji- znaczy bilety na prom kupione!
Yorek robi pierwsza odslone swojego roweru (prawda ze niezly festyn ? i jak ja mam się z nim pokazac gdziekolwiek... ;PPP)


[23.07.2003]

Tak mysle, mysle i jakos nie moge sobie tego wyobrazic... a czasu coraz mniej :)
aha,
29 (wtorek) o 19:00 opijamy wyprawe, wszystkich chetnych zapraszamy... szczegoly mailem.


[30.07.2003]

Ohm, milo było, zimny browarek, cieple zarelko z ogniska, dzikie tlumy zainteresowanych... ;> Jestescie super... jestescie super do tego stopnia ze nikt nie przyszedl poza Paprakiem.. (dzieki stary :)
Co jest ludzie, malego deszczu się przestraszyliscie?!? Ehh, po prostu brak slow...
W kazdym razie, podczas dojazdu na Uroczysko, okazalo się ze mój blotnik nic a nic nie spelnia swojej funkcji- cale plecy pieknie obryzgane. Przedluzylem kawalkiem butelki :) - chyba będzie dobrze. Zeby było weselej, peklo mi usztywnienie scianki sakwy w dosc strategicznym miejscu. Extra. Cale 20 km z nimi zrobilem. Może się nie rozlezie do konca przez miesiac... (oczywiście chodzi o Cumulusy...)
Z rowerami tez nie najlepiej, cos trzeszczy, odkreca się... Nerwowa atmosfera...


[01.08.2003]

Już nas nie ma :)

No prawie. Wszystko spakowane i zaladowane. Wyszlo 21 kg bagazu, yorkowi ponoc troche wiecej- 25 kg. (a to dziwne, bo namiot taszcze ja :) Rower wyglada w kazdym razie dosc smiesznie z tymi wszystkimi pakunkami.
Dzis spostrzeglem, ze w drugiej sakwie usztywnienie padlo w tym samym miejscu, po prostu re-we-la-cja... Jak przejedziemy to będzie cud...
Aha, jak chcecie miec bilet na jedyny pospiech w ciagu dnia w jakies miejsce, podczas wakacji, to rezerwujcie bilety na pol roku przed. Może laskawie dostaniecie i pani w okienku wam nie powie: 'nie ma, skonczyly się miejscowki, nie moge sprzedac...'

Do zobaczenia za miesiac... nooo, chyba ze nam się spodoba i zostaniemy na stale ;)




[02.08.2003] Dzien 1. Sok z buraka.

DST: 51,00 km; VMAX: 57,9 km/h

Szwedzi też bywają chujami. Szukajac wody, trafilismy na strasznego buraka, ktory swoim monologiem odebral nam calkowicie checi na najblizsze chwile. Dość ciężko znaleźć nocleg, wszedzie w okolicy zabudowa wypoczynkowa Sztokholmu. W koncu sie udalo, śpimy pod jodłą, na wysokich skałach, w tle szum samochodow. Rowery skrzypią, ale ogólne wrażenie pozytywne, sporo sciezek, maly ruch. Kawałek trasy przejechaliśmy z Piotrkiem, poznanym na promie. Wybrał się Orkanem na ryby gdzieś za Upsalę. Mieliśmy jechać razem, jednak jemu spieszyło się bardziej niż nam :) Do pelni szczescia brakuje nam tylko wody pitnej.




[03.08.2003] Dzien 2. Sztokholm hardcore.

DST: 107,56 km; AVS: 16,9 km/h; VMAX: 46,5 km/h

Noc bezproblemowa, miejscówka okazała się zajebista. Rano dokuczał nam brak wody, to chyba będzie standard. Przeprawa przez Sztokholm- katorga, ścieżki nie są oznaczone tak dobrze jak może się wydawać. Po drodze do Upsali, jeszcze gorzej. Objechać E4 to niezły wyczyn - kupa kręcenia po wiochach, drogach, niekoniecznie asfaltowych, czy oznaczonych na mapach. I najlepsze: przejazd przez sporawy poligon strażacki ukryty w srodku lasu. Ludzie dziś dużo milsi, niż wczorajszy racuch, szwedki są zdecydowanie w moim typie. Nocleg nad jeziorem poprzedzonym kąpielą i praniem. Śpimy bez namiotu - zobaczymy jak ten eksperyment wyjdzie. Woda mineralna jest cholernie droga a nie ma zbyt duzo okazji żeby nabrać czysta kranówe. I tyle na koniec gdyz behem stwierdzil: zgaś światło i idź spać- wkurwiasz ludzi.




[04.08.2003] Dzien 3. Adaptacja.

DST: 139,05 km; AVS: 20,4 km/h; VMAX: 46,6 km/h

Niezle jajca - szwedzkie jajka lepiej nadają się na omlet niż polskie- merdaja się ze hej :) my jednak robimy jajecznice. Noclegownia nie była idealna - rano odkrylismy, że leżymy na sarnich bobkach , a robactwo mialo niezly popas, do tego spadziście, no i behem zgubil okulary (Na szczęście znalazly się :). Nie ma to jak zaczynac kemping po zmroku. Z tych powodów pobudka była o 4:50, wystartowaliśmy o 7, w Upsali o 8. Przepiękna katedra. Przy wjeździe do miasta trafiliśmy na stację z wypasionym (!!!) kiblem. Dalej cały dzień wiało i dmuchało nam w twarz. Z ciężkimi kryzysami dotarliśmy do Sali, którą na dzień dobry skleliśmy. W supermarkecie wyczailiśmy 2l sok, tańszy od wody Ramlosa w zwrotnej butelce (która kosztuje 22SEK...) Co gorsza, tu wszystkie napoje są w zwrotnych butelkach wody niegazowanej nie da się kupić. Nabylismy też jajka na kolację i ruszyliśmy dalej, do Avesty. Tam szybki odpoczynek, znęceni miejscem przez olbrzymiego, stalowego konia. Wreszcie droga wyglądała tak jak ludzie mówili: parkingi z kiblami i stacje benzynowe, na których można nabrać wody. Śpimy gdzieś koło drogi, wciśnięci między nasyp drogowy, a jezioro w okolicy Hedemory. Plastikowa torba na wode zwana prysznicem, rozlazla się przed pierwszym uzyciem...




[05.08.2003] Dzien 4. A może by tak wakacje w Ratviku...

DST: 117,91 km; AVS: 19,8 km/h; VMAX: 48,1 km/h

Spaliśmy do 10... widac, za dobre miejsce było. W sumie to przez przypadek i zmęczenie, mieliśmy wstać o 7. Beh tylko narzekał na kamień włażący mu... gdzieś. :) Wmordewind ciąg dalszy, jednak silniejszy, do tego zaczeły się pagórki - kupa podjazdów. Na zjazdach wiało tak, że trzeba dokręcać żeby utrzymać 20km/h. Behem ma poparzenia słoneczne na łydce, ciagle się zastanawia czemu nie zabral kremu. Falun mineliśmy bokiem, potem wspinaczka uwieńczona zajebistym zjazdem do Ratviku - miasteczko z klimatem, położone nad wielkim jeziorem Siljan z molo jak w Sopocie i bulwarem przez całe miasto - wreszcie ciekawie. W tych okolicach widać Polaków - wypłoszony gnojek w maluchu wypchanym skrzynkami i kilka innych fur, do tego starsze małżeństwo, z którym zamieniliśmy kilka zdań na parkingu - troche się zdziwili gdy usłyszeli polski. Z Ratviku widok: jezioro + góry w tle = przedsionek piekieł. Dwa razy próbowało nas zmoczyć, robi się coraz zimniej. O godzinie 22 jeszcze jasno, nienaturalnie długi dzień. Śpimy w lesie obok drogi, za Ratvikiem - brzeg jeziora niestety zabudowany... Wprowadziliśmy system zmianowy, odcinki po 10km na głowe - dobrze się sprawdza przy takiej pogodzie.




[06.08.2003] Dzien 5. Herbatka z Prądem. :)

DST: 132,45 km; AVS: 21,0 km/h; VMAX: 45,5 km/h

Pobudka o 7:50, spakowaliśmy się i nazbieraliśmy jagód na obiad. Mineliśmy Morę i dalej, drogą nr. 70. Pogoda ładna, wmordewind ustał. Około 13 zatrzymaliśmy się na parkingu przed Alvdalen - klimacik miły - rzeka, las, słoneczko, olbrzymi budynek mogacy wrecz robic za darmowa noclegownie. Zjedliśmy obiad, wykorzystujac w nim smakolyki zdobyte rano, zrobiliśmy pranie. 2 godziny w plecy. Potem dalej na Sarnę przez Asen - zasyfiała wiocha. Tam zaczeła się ostrzejsza jazda - prawie cały czas pod górę, wynagradzal za to super widok z boku na rzekę i zalew. Wdrapaliśmy sie na 600 m.n.p.m. gdzie trzeba było zacząć szukać noclegu. W okół drogi same bagna, więc brnelismy dalej i dalej, na szczęście w dół. Znaleźliśmy parking- hawiere z kominkiem, nad jeziorem, oczywiście spoznilismy się- był pod okupacja bauerów. Kilka kilometrów dalej był następny parking z wiatą, w której rozstawiliśmy namiot. Wokół pełno jagód wielkich jak kulki na mole - jeżeli to jest susza, to ja chcę zobaczyć urodzaj. :) Po kolacji uczciliśmy herbatką z prądem pierwsze 1000km mojego roweru i urodziny, które były kilka dni temu. Dziś droga wydawala sie spokojna, mało samochodów, asfalt troche dziurawy ale i tak o niebo lepszy od tego na polskich drogach. Widzieliśmy dużo polaków, spora część stała w lesie i zbierała jagody. :) W budzie w której śpimy, tez byli nasi- leży puszka po Królewskim..




[07.08.2003] Dzien 6. W góre aż do zajebania.

DST: 120,95 km; AVS: 18,6 km/h; VMAX: 52,5 km/h

Buda sie sprawdziła, jednak rano było zimno- raptem 13stopni. Szkoda, ze kilkaset metrów dalej byl superdlugi pomost prowadzacy przez bagna na stanowisko do obserwacji ptakow. Obok kible, drewniana chata z mnostwem staroci i historia tego siedliska. To bylby nocleg... W Sarnie kupiliśmy soki, śmietanę do obiadu i pojechaliśmy dalej. Gdy po kilku kilometrach skręciliśmy w drogę nr. 311 zaczął się podjazd, w sumie jakieś 70km, cały czas w górę i w dół. Dzicz totalna. w dodatku wiało, zbierało się na burze. Z konieczności obiad w formie chleb + kabanosy, przy drodze w mijanym rezerwacie. I dalej w górę. Przez przypadek trafiliśmy do najwyżej położonej w Szwecji wsi, tylko 840 m.n.p.m. Ciezko. Nocleg nad jeziorem na wysokości 750 m.n.p.m. Pełno tu reniferów, krajobraz jakiś tundrowy. Brak swiezej wody (poza tym calym rozlewiskiem obok. ;) Do miasta zostało okolo 15km. Noga behema zaczyna przypominać wędzoną szynke.




[08.08.2003] Dzien 7. Zimno.

DST: 121,45 km; AVS: 18,3 km/h; VMAX: 59,1 km/h

Od samego rana zimno i brakowało wody pitnej. Śniadanie w wersji econo, składało się z banana i herbaty. Zakupy zrobilismy w Tannas- dziura jak kazda inna. Po drodze byl niezly zjazd, a dalej, jak mozna sie bylo spodziewac, podjazd. Potem już w kierunku granicy przez Fjallnas, gdzie zrobiliśmy ostatnie zakupy i w drogę. Zaczeły się prawdziwe góry, no i standardowo wmordewind. Do tego 15 stopni. Granicy nie było. Ot, zmienil się tylko kolor farby na drodze... Norwegia wygląda przy Szwecji jak kraj rolników. Kupiliśmy browary po 26 NOK (10 SEK w Szwecji- mala roznica...) i pognaliśmy. Droga szła jakoś dziwnie w górę, ale jechać trzeba... no to wjechaliśmy na przełęcz 920m npm, pstrykneliśmy zdjęcia i w dół. Poznaliśmy gościa, który jechał z Oslo gdzieś 200km za Trondheim. Pogadaliśmy trochę. Zdaje mi sie, że to był Niemiec. Mowil, ze zostawił samochód w Kopenhadze i popłynął promem do Oslo, behem twierdzi że to był Duńczyk. No cóż, któryś z nas słuchal niedokładnie. Droga szła ostro w dół do miasteczka nad jeziorem, przy ktorego wylocie, w krzakach na plaży rozstawiliśmy namiot. Na kolację behem próbował upichcić kaszę gryczaną z sosem grzybowym, caly dzien się tym jaral, no ale... kasza wyszła surowa, grzyby jakby też - będzie sranie ;) Najgorsze ze wszystkiego jest przenikliwe zimno - założyłem kurtkę. Behem myślał że mnie powaliło, ale niedługo zrobił to samo.




[09.08.2003] Dzien 8. W tych pieknych okolicznosciach przyrody...

DST: 124,14 km; AVS: 21,4 km/h; VMAX: 63,2 km/h

Kasza nie przyniosła srania. Na szczęście.. Dobrą miejscówkę noclegowa znaleźliśmy 200m od miejsca gdzie się rozbilismy - no cóż.. pewnie nie pierwszy i nie ostatni raz. Pierwsze 50km dzis to zjazd do Selbu doliną wzdłuż rzeki - ładne widoki, mijamy elektrownie wodna wykuta w skale. Ponoc calkiem sporo tu takich. Szmery bajery. Chłopaki maja fantazje i nadmiar czasu widac. ;) Ogólnie jest wiejsko i tęsknimy za porcelaną w Szwedzkich kiblach. Za to soki tansze. Pełno jezior, dosc malowniczo wygladaja male wysepki. Niska woda odsłoniła ich skaliste brzegi. Droga krajowa okazała się szutrówką, a jezioro, nad którym chcieliśmy się rozbić było dla nas niedostępne ze względu na strefę ochrony wody. Duża część terenów to własność prywatna. Pogoda ładna, słońce piekło niemilosiernie, wiatru brak. W końcu rozbiliśmy się przy ścieżce rowerowej pod Trondheim, gdzieś na przedmieściach. Miejscówka miła obok strumyka, niestety nie ma dobrego miejsca na namiot, wszedzie glazy. Szykuje się HC noc na kamieniach. Na wszelki wypadek znieczulilismy się przy kolacji wypijajac grzańca. :)




[10.08.2003] Dzien 9. Zwrot.

DST: 120,65 km; AVS: 17,5 km/h; VMAX: 54,0 km/h

Nocleg był kipeski. Okazało się, że do miasta mieliśmy naprawdę blisko. Jeden zjazd z fajnym widoczkiem na fiord i mamy Trondheim.. Przez osiedla dotarliśmy do fortu z którego obczailismy całe miasto, planujac co warto odwiedzić. Dluga sesja zdjęciowa, jeszcze dluzsza w kibelku (ladowanie telefonow) i ruszyliśmy do katedry. Potem zostało nam tylko... kręcenie. E6 zapchana pomimo niedzieli. Ogólnie wybierac się rowerem na ta droge to nienajlepszy pomysl. Obiad na plaży. Oni Solinę maja co 50km.. Cały dzień słońce ostro prażyło. Trafiliśmy na spory odcinek szutrowy, z fajna miescówka do spania, obok starej kopalni i huty zelaza, którą oprotestowałem. Dalej asfaltem przez dolinę i miejscowość o wszystko mówiącej nazwie A. Kolacja na parkingu i dlugie szukanie noclegu. Wbiliśmy się w leśną drogę, trafiajac na myśliwych zaczajonych w krzakach. Chyba coś im wypłoszyliśmy. Gdy namiot już był prawie rozlozony, pojawili się i grzecznie zwrócili uwagę, że dzień wcześniej rozpoczeło się polowanie. Jeśli nie chcemy rano przypadkiem mieć dziury w dupie lepiej się stad zwinac. Argumenty mieli niezłe: z tej strzelby to można by słonia z kilku kilometrów ustrzelić. Pojechaliśmy dalej. Zaczal padac deszcz, ciemno. Wbiliśmy się w kolejną szutrówkę gdzie w desperacji rozlozylismy graty. W okolicy chyba grasuje dzik albo jakies inne chujomujo, odglosy conajmniej dziwne, może być wesoło...




[11.08.2003] Dzien 10. Weather update.

DST: ~95 km, reszty brak, wszystko poplynelo.

Wstep: pół nocy lało, na razie jest 9.00 i dalej pizdzi.
Rozwiniecie: sielanka musiała się kiedyś skończyć.
Wnioski i podsumowanie: kurwa pada.
Najpierw było pod górę i padało, potem padać przestało, ale jak był zjazd, wszystko od nowa. Zero przyjemnosci. Z Vognil cofneliśmy się do Opddal gdzie obejrzeliśmy kawałek cmentarza wikingów, następnie podumaliśmy na Statoilu rozwazajac sytuacje kryzysowa i ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy do Sunndalsory, wreszcie widać po co wczoraj cały dzień wspinalismy sie pod górę. Mkniemy nierealna doliną w kierunku fiordu. Cały czas w dół, spadki po 10%. Dolina głęboka, a wokół szczyty po 1800 m.n.p.m. W ciagu kilku minut spadlismy z 600m na 170 m.n.p.m. Niestety wszystko tonie w chmurach, które można ciąć nożem i żadko udaje się uchwycić jakiś ładny widoczek, ale wygląda to majestatycznie. Byc moze i lepiej niz na sucho. Kto wie. Obiad wciagamy na przystanku autobusowym. Coraz więcej widać domków krytych mchem, behemowi leci po nogach jak na nie spoglada. :) Z gór w dolinę co chwilę spływa jakiś wodospad - super. Wyniki na dziś są orientacyjne bo liczniki zamokły i odmówiły współpracy. Reszta sprzetu niedlugo podzieli chyba ten sam los.




[12.08.2003] Dzien 11. Eee... Tunel ??? 6km !?!

Liczniki kaput.

Od rana pada, czyli po staremu. Szybko pakujemy się i ruszamy w strugach deszczu. Dolina wygląda tak jak wczoraj. Zatrzymujemy się pod sporawym wodospadem próbujac okupować WC, aby się troche wysuszyć i ugotować śniadanie. Nerwowi Niemcy jednak przeganiają nas- w końcu i tak z kibla nie skorzystali, a mieli tylko zabawę z dobijania się do drzwi. Buraki.. Następnie osiągamy pierwszy w naszej wyprawie fiord i położone nad nim miasto- Sundalsora gdzie uzupełniamy zapasy. Próbujemy wyjechać z miasta i... mały zonk - na trasie pojawia sie 6km tunel, którego na mapie brak. No cóż - objazdu nie ma, zakazu też, więc wjeżdżamy do tej jamy, nerwowo odliczając kolejne metry. Wrażenia.. O cholera. Buczące wentylatory, jak samolot przelatujący nad głową, jadące ciężarówki jak pociąg ekspresowy z odległości 4 metrów... tylko czy one jada z przodu czy z tyłu, bo tunel wygięty i nic nie widać - tragedia. Tyle co wtedy, nie kląłem przez całe życie. Klimatu dopełniały smród spalin i trupie światło. Ciemno. Po zdjęciu okularów przeciwsłonecznych było o wiele lepiej :) Po wyjechaniu stwierdziłem: 'kurwa @#$!%$... nigdy więcej tuneli, przynajmniej na rowerze'. Dalej pędzimy już bez niespodzianek, pogoda ok a droga wiedzie brzegiem fiordu. Gdzieś na przydrożnym parkingu robimy obiad i suszymy namiot oraz ubrania- akurat przestało na troche padać. Po odbiciu w drogę nr. 660, na kolejnym parkingu dokonujemy zmiany łańcuchów i rozmawiamy ze spotkanymi Polakami. (dziękujemy za zdjęcia i batoniki :) Jedziemy dalej. Fajnie w dół, lecz niestety łapię gumę, nawet podwójną: pinezka i kawal drutu w oponie. Przed sklepem zagadujemy pobratymców Jana Ulricha. Dowiadujemy się, że dalej wszystko utonelo w chmurach, pada, no cóż - nikt nie mówił że tu będzie Chorwacja. Po kilku kilometrach zaczyna się podjazd. 7km, standardowe, 'niepozorne' 10%, wdrapujemy się na przełęcz. Kilkadziesiąt minut ostrego kręcenia i... po drugiej stronie rowniez 10% tym razem w prawidlowym kierunku :) Zjeżdżamy scigajac sie z jakims tubylcem, do Langefjorden, gdzie zostajemy na noc.




[13.08.2003] Dzien 12. Ciagle pada...

DST: ~125,00 km; AVS: ~20,00 km/h;

Noc bez sensacji, niewygodnie i krzywo, ale chyba juz się przyzwyczailismy.. Rano o dziwo nawet nie padało, więc szybko spakowaliśmy się i ruszyliśmy. Z niezłą średnią trzasneliśmy pierwsze 50km do Andalsnes. Po drodze kropi, na szczęście przelotnie. W Andalsnes zakupy: żarcie i pocztówki, skorzystaliśmy też z informacji turystycznej. Przy wyjeżdzie z miasta niebo opadło na nas ponownie, tym razem na dobre.. Zjedliśmy obiad bunkrujac sie na betonowym, prefabrykowanym przystanku i podjeliśmy decyzję o odpuszczeniu skały troli, w taka pogode, na dosc przelotowej trasie, to by było samobójstwo. Ruszyliśmy więc boczną drogą na drabinę troli. Nadal pada. Jak sie okazało, byliśmy niezłą atrakcją, turyści robili sobie pamiątkowe zdjecia z nami w tle. Podjazd zajął około 90minut. Gdzies w połowie, gdy ludzie wysypali się z kolejnego autokaru, stwierdziłem, że Czeszki też są w moim typie :) Wjechaliśmy na 800m. Popstrykaliśmy kilka zdjęć, kupiliśmy suweniry, a potem jeszcze tylko troche w górę. Szybko w doline, która może i wyglądała by ładnie gdyby nie deszcz, chmury i przenikliwe zimno, które powodowało, że zjazd przerodził się w dreszczowiec. Dosłownie. Na dole fiordu zaczeliśmy szukać noclegu, co wcale nie było proste. Wzdłuż drogi z jednej strony woda, z drugiej skała - taka ciut pionowa. W końcu obczailiśmy kawałek płaskiego gruntu przy wylocie z tunelu i wjezdzie do następnego - niezły huk, dobrze to się tu spać nie bedzie. Nie musze chyba dodawać, że cały czas pada. Musimy wstać o 6 żeby zdążyć na prom.




[14.08.2003] Dzien 13. Drabina troli po raz 2... 3... 4...

DST: ~60km z czego 10km samochodem; reszty danych brak.

Nocleg nienajgorszy, gdyby jeszcze tylko tak często odrzutowce nie startowały. ;) Mieliśmy wstać o 6.00. Za nylonem jednak padało, więc zrezygnowaliśmy. Przepędziliśmy zainteresowane naszym kempingiem owce i legliśmy. Swoja droga, jak one przylazly? Dookoła przecierz pionowe skaly. Ostatecznie zwlekliśmy sie o 8.00, na śniadanie wsuneliśmy po Snickersie, ekspresowe pakowanie i niepewnie na prom. Nie wiadomo za ile oraz jak często kursuje.. Na łajbie miło, ciepło, zaczelismy odżywać. Szkoda, że płynął tylko 10 minut, smaku jedynie narobil.. :) Ale ile można wymagac za 19NOK. Na pierwszym napotkanym przystanku autobusowym wygłodniali zrobiliśmy prawdziwe śniadanie - jajecznicę. Po zjedzeniu, powoli i mozolnie wkrecamy się na 400m n.p.m., behema podłamało, stwierdzil ze cos mu stoi w żołądku i ciął z buta kilka km. Co najgorsze, cały czas lało. Jechaliśmy doliną. Obok strumienie, wodospady, jeziora a droga nadal w górę. Urządziliśmy postój na przełęczy strasząc pasące sie beztrosko krowy. W dół szło łatwiej. Geirangerfiorden powalał widokami- nie obeszlo się bez dłuższej sesji fotograficznej. :) Zjazd mało ciekawy, ot, ciasna serpentyna, na której zarżnąłem klocki z tyłu.. Geiranger okazał się luksusowa mieśćina wypoczynkowa, same hotele i restauracje. Nie stwierdzilismy zadnych(!) sklepów, tym samym zostając bez niezbędnych zapasów.. Obiad tradycyjny: makaron z sosem... i tradycyjnie na przystanku. Od fiordu droga cały czas ostro w górę. Najwyrazniej turystom znudzily sie tradycyjne widoki, bo ponownie robiliśmy za atrakcję turystyczną. Momentami nie padało... momentami. Ktos nawet słonce gdzies widzial... Drogę pod górę zaczeliśmy o 16, było dużo ciężej niż na drabinie troli, agrafka za agrafka, kazda kolejna odsłaniala następna. W przerwach oglądaliśmy malownicze krajobrazy i ocenialiśmy, za ile minut znowu zacznie lać. Długo nie trzeba było czekac. W nieciekawych warunkach wjechaliśmy na sporawa przełęcz: 1030m n.p.m. Padało, leżał snieg, a temperatura pewnie oscylowala w okolicach zera. Lodowiec spływał jęzorami, a jego kolor miał niezwykle błękitny kolor. Co chwila nachodziły nowe chmury rozbijając się o ostre skały tworzące okolice. Na górze minelismy sporawe jezioro i bude wyglądająca jak nasze schroniska, tylko cena jakas inna... 500 NOK za nocleg od łebka.. Zrobiło się późno, więc szybko zapragnelismy wyjechac gdziekolwiek, gdzie jest cieplej i suszej. Na planowanej drodze do Strynu pojawil sie tunel. A właśćiwie 3, ustawione jeden za drugim o sumarycznej dlugosci 10 km. To miał być nasz ratunek. Oaza suchośći. Niestety, po blizszych ogledzinach zjazdu skucha, znak- rowerzystom dziękujemy... małe załamanie. Objazd zajmie conajmniej dzień ciężkiego dymania po ostrych górach.. Już mielismy ruszac, kiedy zdesperowany zatrzymałem busa. Państwo okazali sie calkiem mili, przewoząc nas na drugą strone. Behem stwierdził, że spieprzyłem mu zjazd zycia: kilkaset metrow w dol kilkukilometrowym tunelem.. Z rozmowy z naszymi dobroczyńcami, dowiedziałem się że widują nas od kilku dni. Jedziemy tą samą trasą, miło. Za tunelami wysiedliśmy, za propozycje dalszej wycieczki ładnie dziękując. W koncu to ma być wyprawa rowerowa, nie samochodowa. :) Ciągle padało chociaż zmienilismy doline, ale przynajmniej cieplej. Zjechaliśmy trochę i ostatkami sił, w strugach deszczu rozstawiliśmy namiot przy drodze. Kolacja uboga: 2 czekolady z herbatą i aspiryną..


[15.08.2003] Dzien 14. Potop

DST: 0,00 km; AVS: 0,0 km/h; VMAX: 0,0 km/h

W nocy padało, lalo, chmury szalały... Cały namiot przesiąkł, śpiwory zamokły... Wszystko płynie. Jeszcze troche i pieczarki na tym zaczną rosnąć. ;) Rano postanowilismy, ze dopóki pada nie wychodzimy. Czekamy na poprawe. Na śniadanie czekolada, niestety już ostatnia. Około 13 na moment przestało, wyglądało jakby zaczynało się przejaśniać. Wykorzystaliśmy chwilę i ugotowaliśmy wodę na herbatę. W sumie to są wakacje, więc dzień odpoczynku nam się należy. Chociaz prawde mowiac, inaczej go sobie wyobrazalismy. Przynajmniej miejsce urocze. Patrzac tylko przez dziure od namiotu,widac 6 potężnych, kilkusetmetrowych wodospadów... Z braku zajęć kombinujemy co by ominąć gdyby pogoda nie poprawiła się. No i od wieczora zmiana planow: jutro jedziemy bez względu na wszystko. Trzeba się przebic, byle jak najdalej od fiordow. Cały dzień przeżyliśmy na 1 czekoladzie, półowie snickersa i zupce na łebka. Z woda tez mizernie 0,75l na głowę i nic już nie ma. Rano albo sobie nałapiemy, albo uschniemy..




[16.08.2003] Dzien 15. Podaruj mi troche slonca...

DST: 125,00 km; VMAX: 64,4 km/h

Rano nic nowego, pada. Zwineliśmy się i ruszyliśmy na głodnego. Po niecałej godzinie przed nami pojawił się cud - prześwity słońca. Na śniadanie jajecznica, oczywiście zrobiona na przystanku. Pogoda dość niezdecydowana, oprócz słońca pojawiały się też intensywne opady. Po 1,5h kręcenia dotarliśmy do Strynu - bez przyjmowania żadnych płynów, bo ich nie mieliśmy. Wyglodniali i nauczeni ostatnimi wydazeniami, zrobilismy duze zakupy: jedzenie conajmniej na 2 dni i dodatkowy kartusz. Jeszcze tylko wizyta w kiblu na stacji benzynowej i dalej w drogę. Momentami padało ale ogólnie tendencja była bardziej ku poprawie. Wąska droga malowniczo wiła się brzegiem fiordu. Zatrzymaliśmy sie na obiad na parkingu, nieśmiale wywaliliśmy wszystkie graty do suszenia. Wokół kłębiły się chmury, a my byliśmy chyba w jedynym suchym i slonecznym miejscu w okolicy. Dalej z kopyta na podjazd, który zaatakował znienacka. Prawie 1,5h wspinaczki z widokami i byliśmy na przełęczy 600m n.p.m. Tam parking i wypasiony kibel. :) Zjedliśmy po zupce i odpoczeliśmy chwilę. Zaczeliśmy zjazd, z początku spokojnie, potem puściliśmy klamki i wodze fantazji. Ludzie dziwnie sie patrzyli, gdy pokonywalismy drogi miasteczka z predkoscia prawie 65 km/h. Dalej pomkneliśmy wąską doliną o skalistych i stromych zboczach, mineliśmy Skiel i rozłożyliśmy namiot nad jeziorem- śmieszne, strasznie krzywe miejsce koło drogi. Zauważyłem, że urwała mi się śruba mocująca bagażnik. Niesamowite, że wcześniej się nie rozpadł, bo okazji było sporo. Na jutro szykuje się większy serwis: behemowi tylna przerzutka odmawia wspołpracy, nieobejdzie się bez czyszczenia pancerzy.




[17.08.2003] Dzien 16. Czad.

DST: ~100,00 km; VMAX: ~65,0 km/h

Spało się bardzo niedobrze. Na porannym serwisie przydrutowaliśmy mój bagażnik. Szybki zjazd do Moskal i już mogliśmy skręcić w drogę nr. 13 zaczynajacej sie podjazdem- miodzio. Po kilku kilometrach przerwa na obiad, suszenie oraz dalszy serwis rowerów. Dalej droga ciągle szła w górę, wdrapujac sie na przełęcz 550m n.p.m. Gdzies z boku wypatrzylismy strzelnice. Wyjaśniło to podejrzane odglosy dobiegajace od dłuższego czasu. Szybko minelismy tłum ludzi i pomkneliśmy w dół - bardzo fajny zjazd z ostrymi zakrętami, który doprowadził nas do miejscowości Vikja. Nadal trzymajac się 'trzynastki' znow pod góre, tylko jeszcze gorzej, droga falowała aż do wyrzygania. Fakt, że wiodła ona przez bardzo malowniczą, szeroką dolinę otoczoną skalistami szczytami- wysiłek napewno się opłacił. Mineliśmy jezioro i znów przełęcz ~780m oraz genialny, przepiękny widok na dół, odsłaniajacy drabiniasta droge. Dookoła same wysokie skaliste szczyty pokryte intensywna zielenią oświetloną popołudniowym słońcem. Na przełęczy kibelek, który wykorzystaliśmy do cna i ładne miejsce piknikowe, akurat na szybkie zupki i kisielek. Następnie wypadało stamtąd zjechać a droga, ach ta droga- długa i ostra serpentyna, na której 50km/h osiągało się w pojedyńcze sekundy. Na dole znaleźliśmy nocleg około 20km od Dragsviku, jak zwykle przy drodze, ale miejsce równe, ladne i spokojne a nawet strumienia nie zabraklo.




[18.08.2003] Dzien 17. A fiordy to nam z reki jadły.

DST: 90,95 km; AVS: 17,5 km/h; VMAX: 62,7 km/h

Nocleg na wypasie. Jednak czasu szkoda na siedzenie, toteż z rana zwineliśmy manele i pognaliśmy do Dragsviku. Wsiedliśmy na prom i za 23NOK podziwialiśmy najdłuższy fiord świata - Sognefiord. Potem wzdłuż wybrzeża do Viku, gdzie obskoczyliśmy informacje turystyczna. Droga była przyjemna i oferowała nieziemskie widoki na wysokie góry oraz jęzory lodowca. W informacji wyciagnelismy trochę makulatury, wyczailiśmy jak biegnie droga do Voss i zrobiliśmy zakupy. Już w mieście zaczeła się 4 godzinna (tym 1h na obiad :) wspinaczka na 1000m n.p.m. Zauwazyliśmy, ze kierowcy autobusów mają jakieś dziwne odruchy: wymachują radośnie kończynami albo klaszczą na nasz widok. ;) Na gorze, przez kilka kilometrow poruszalismy się po czyms na kształt płaskowyżu, usianego domkami letniskowymi. W koncu nastąpil w pełni zasłużony zjazd, bardzo przyjemny, bez ostrych zakrętów. Chwilami łamalismy ograniczenie prędkości, az w koncu zatrzymaliśmy się nad jeziorem na kolację. Potem jeszcze trochę w dół i wpad na drogę nr. E16. Nocleg znalezlismy przy owej szosie, zresztą bardzo ruchliwej, około 10km od Voss. Wokół wciąga, znaczy teren lekko podmokły. Na kolację parówa, gdyż stwierdziliśmy, że w naszej diecie brakuje mięsa. Skrót, który wybralśmy żeby ominąć Bergen dał nam raptem ze 100km. Z pewnośćią był jednak warty popelnienia, bo widoki oferował kosmiczne. :)




[19.08.2003] Dzien 18. Asfalt wyszedl.

DST: 120,00 km, z czego 40 km pociagiem :)

Spanie obok drogi głównej ma wady, szczególnie wyczuwalny jest hałas. Wieczorne ambitne zamiary, żeby wstać rano wzieły jak zwykle w łeb. Padało wiec nie było innego wyjścia niż dłuższy sen. ;) Szybkie śniadanie, przy którym ustalamy plan dnia... szatański plan. Szybko dojeżdżamy do Voss i uzupełniamy zapasy. Chyba trochę przesadziliśmy, jedzenia mamy w tej chwili więcej niż zabraliśmy z Polski. Conajmniej 6 obiadów, 2 chleby, dzem, jajka itp. itd. Powoli przebijamy się przez centrum miasta szukając informacji. Dopiero przy stacji kolejowej znajdujemy drogowskaz, dalej już prosto, jednak w info tylko nieciekawe ulotki, nic o Rallarvagen: trasie idącej wzdłuż lini kolejowej przez wysokie góry. Wracamy na stację gdzie dokonuję zwiadu na okoliczność cen biletów. Najpierw zagailiśmy parę bajkersów jadących do Geilo. 295NOK za osobę i rower nie wygląda zachęcająco. Później w kasie dowiaduję się, że przejazd na trasie Upsette-Myrdal kosztuje 80NOK za osobę+rower a na trasie Voss-Myrdal 130NOK. Wybór oczywisty zakładając, że pada, do Voss 40km podjazdu a odcinek z Upsette-Myrdal i tak trzeba przejechać koleja. 2 h czekania na dworcu i juz pedzimy pociągiem wyglądajacym jakby pamiętał I wojnę światową. Jednak porusza się zdecydowanie żwawiej i ciszej niż nasze podmiejskie. W pociągu stoimy kilkadziesiat minut, miejsca okupuje wycieczka. Po wyjsciu wita nas piękna deszczowa pogoda. Jako ze godzina pozna, niedaleko stacji robimy obiad: piknik pod wiszącą skałą, nad glowami oczywiście. Pichcimy pół kilo ryżu z dżemem. Ciężki zawodnik do wchłonięcia, jego objetość sprawia nam małe klopoty. Mkniemy dalej, szutrowa droga prowadzi w górę, czasem pojawiają się sporawe kamienie. Behem twierdzi, że nie jest trudna, w sam raz na trekinga z sakwami. Punkt przegięcia z utesknieniem odkrywamy na 1330m n.p.m. Kolejne kilometry sa raczej w dół, aczkolwiek nie do konca. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do Finse: hotel, stacja i olbrzymie ciuchcie w tle wyposażone w ekwipunek do odgarniania śniegu oraz kruszenia lodu. I tyle... 1222m n.p.m. Rtęc stoi na 8 stopniach celsujsza. Z kazda minutą coraz bardziej chcemy w dół, byle szybciej, niestety droga wije się płaskowyzem ani myśląc by zejść ponizej 1000 m n.p.m. W końcu decydujemy rozstawić namiot nad brzegiem jeziora. Ryzykowne i głupie, GPS pokazuje wysokośc 1063m n.p.m. Ostro wieje, zaczyna padać, na niebie kłębią się coraz cięższe chmury. Będzie baardzo zimno. Zauwazylismy ze po Rallarvegan jeździ sporo ludzi. I to jakich: u nas nikt by ich z OIOMu nie wypuścił. :)




[20.08.2003] Dzien 19. Zimno i pada.

DST: 112,00 km; AVS: 21,04 km/h; VMAX: 75,00 km/h

Spaliśmy do 7:40, bo jak zwykle z rana lało. W nocy wypiździło nas jak 160. W przerwach między opadami, zwijamy się i bez śniadania gnamy w dół. Po 7km docieramy do Haugstol, wpadamy na asfalt w kierunku Geilo. Po natępnych kilku kilometrach zatrzymujemy się na konsumpcje, oprózniając ostatnie puszeczki z Polski. Niebo się przeciera nawet czasem świeci słońce, tylko ten cholerny wiatr powoduje, że temperatura odczuwalana jest daleka od komfortu. Kolejna godzina jazdy i zwiedzamy Geilo, gdzie decydujemy sie jechać drogą nr. 40. Zaraz spotyka nas niespodzianka. Profil drogi na parkingu mowi, ze bedziemy mieli 3 ostre podjazdy na ponad 1000m n.p.m. Męczymy pierwszy po czym zjazd na którym przekraczamy 70km/h. Drugi podjazd, zjazd, mijamy wiochę, zatrzymujemy sie na parkingu i szok: porządny kibel i (!!!) prysznic. Kąpiemy się, golimy, obiad, pranie, zajmuje nam to ponad 2,5 godziny. W koncu więc trzeba zacząć ostro kręcić. Zdobywamy trzeci podjazd, kilka kilometrow po płaskowyżu i 7% zjazd. Dalej na szczęście droga też nadal w dół. Jdziemy przyjemną doliną wzdłuz rzeki. Po dwóch godzinach zatrzymujemy się w Rodberg. Widać młodzież, klimat jak w Otwocku (rekord pobił gość w deathmetalowej bluzie i spodniach od dresu). Krótki postój, małe zakupy. Nocleg znajdujemy przy drodze, obok rzeki. W sumie dziś łatwy dzień, strasznie się obijaliśmy. U mnie zaczyna rozwalać się pedał... w sumie to juz dogorywa, bo psuje sie od kilkuset kilometrów.




[21.08.2003] Dzien 20. Płonie ognisko...

DST: 120 km (z zamierzanych 140 km...); AVS: ~20,00 km/h;

Wieczorem przeszkadzały owce, rano deszcz. Miejscówki pod drzewami to jednak dobry wybór. Jechaliśmy w dół doliny, więc szło w miarę szybko. Obiad o 13. Chcieliśmy ściąć drogę przez gory, jednak przegapiliśmy droge, w wyniku czego trzeba było się cofać. Sama droga okazała się piekłem: szutrowa, idaca ostro w górę no i zaczeło mocno padać. Wszystko się syfiło, napędy rzęziły. Po około 10 km wypadliśmy na asfalt. Zatrzymaliśmy się w Prestfoss, zrobiliśmy zakupy. Wczoraj behem mówił coś, że trzeba zacząć żyć oszczędniej a dziś ze sklepu wyszedl z torbą łakoci. Pojechaliśmy dalej, znaleźliśmy drogę na Kroderen. Szła z początku deczko w górę, potem w dół. Droga niby porządna, ale jechało się tragicznie. Wrażenie kapcia z tyłu i zaciśniętych hamulców. W Kroderen, w biegu obejrzeliśmy muzeum kolejki wąskotorowej i udaliśmy się w kierunku drogi nr. 7. Zrobiliśmy chwilę przerwy, ruszyliśmy dalej a po kilku kilometrach kolejny postój i zupka: brakowało sił do jazdy. Póżniej daliśmy rade jeszcze jakies 5 km po czym rozbiliśmy się nad rzeką, na miejscówce wędkarzy. Zjedliśmy kolację i zrobiliśmy małe ognisko. Miejscówka wypasiona: jest woda i równo, tylko pewnie bedzie głośno: w sąsiedztwie główna droga i linia kolejowa. Niestety znowu zaczyna padać. Pedał w moim rowerze domaga się wymiany. Kible tu są straszne ale przynajmniej ławki i stoliki na parkingach zadaszone. Dzisiaj poszła pierwsza krew: behemowi nie wypieły się zasyfiałe spdeki i zaliczył niezłą glebe przy zatrzymaniu.




[22.08.2003] Dzien 21. Błądzić jest rzeczą ludzką.

DST: ~90,00 km bładzenia.

Noc mija ciężko przez samochody i pociągi: co za huk. Telefon behema budzi nas o 6 tylko po jaką cholerę, przeciez pada. O 8 przestaje. Robimy jajecznicę, zwijamy się i wyruszamy mając 76 km do Oslo. W Honefoss zaglądamy do sklepu rowerowego: za platformy życzą sobie 150 NOK, za spdki 600 NOK. Hm. Prawie jak za darmo. ;) Pod sklepem łapię gumę i musze po raz kolejny kleić dętkę. Myśląc, że wiemy gdzie jedziemy opuszczamy miasto. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się na Statoilu i po pogawędce ze sprzedawcą dowiadujemy się, że nasza mapa jest ciut do dupy. Droga która jechalismy ma w ogole inne oznaczenia. Gość pisze nam wytyczne punkt po punkcie co i jak, w koncu ruszamy. Po drodze zawadzamy kolejny sportowy (platformy od 250 NOK) i spożywczaka. Koleś na stacji mówił coś o ostrym podjeździe, gdy skręcamy w boczną szutrówke i zaczyna być pod górę behem mówi, że gość chyba nie widział ostrego podjazdu. Kilkaset metrów dalej okazuje się, że to my nie widzieliśmy. Miejscami jest naprawde stromo, dymania w gore w sumie ponad 5 km, w koncu lądujemy na 550m n.p.m. Dróżka wiedzie przez dość ładny teren, więc przynajmniej miło prowadzi się rowery. W koncu odkrywamy że jesteśmy w jakimś leśnym parku uciech. Cos jak Kampinos dla Warszawiakow, tylko wygląda toto jak nasze Beskidy. Błądzimy czasem jadąc szybko w dół, a czasem prowadząc rowery pod górę. Wymęczeni w koncu wjeżdżamy na główną drogę... szkoda tylko, że nie tam gdzie chcieliśmy. Właśćiwie to objechaliśmy Oslo dookoła. Robimy obiad na stacji kolejowej i podejmujemy decyzję, że dziś na miasto już za późno, więc nie ma sensu. Po obiedzie zaczyna padać. Zatrzymujemy się pod sklepem, w którym kupujemy klisze 27 klatek AGFA za 45 NOK. Przy okazji zauważyłem, że zgubiłem koszulkę którą suszyłem na worku. Jedziemy drogą nr. 4 i znajdujemy nocleg w jakimś dziwnym parku. Śpimy ~10 km od Centrum, namiot stoi pod jodełką. Następnego dnia okazało się, że miejscówka była kilkaset metrów od granic miasta.




[23.08.2003] Dzien 22. Rzut rowerem.

DST: 128,00 km; AVS: 19,5 km/h; VMAX: 62,0 km/h

Obudziliśmy się jak zwykle o 7, jednak z powodu zimna przeleżeliśmy do 7:40. Ubraliśmy się, zwineliśmy graty a gdy o 8 behem wychodził z namiotu zaczeło... lać. W tył zwrot. Śniadanie skonsumowalismy w namiocie, złożyliśmy go i ruszyliśmy. Po ściezkach rowerowych bez problemu dojechalśmy do parku Vigelanda, w którym spędziliśmy trochę czasu. Jakoś do mnie to nie przemawiało, za to behem... ehhh. ;) Oslo wyglądało ciekawie, a kobiety nie takie spasłe jak na prowincji. Przejechaliśmy przez centrum ale żadnej starówki nie znaleźliśmy. Albo tylko odnieśliśmy takie wrazenie. Opuściliśmy je z niemałym trudem, zawadzając przypadkiem o terminal promowy. Tam, w przydrożnej hałdzie śmieci namierzyliśmy zdezelowany rower, z którego chcieliśmy podprowadzić pedały: działały dużo lepiej niż Yorkowe, jednak rdza zrobiła swoje: polegliśmy. Droga na przedmieściach szła w górę, mały postój na Shellu, gdzie u araba behem kupił świeżuśi chlebek i Cole, tylko 50NOK. ;) Dopytaliśmy jakiegoś gościa o drogę, po czym ruszyliśmy dalej w górę. Pstrykneliśmy panoramę Oslo z zakrętu, mineliśmy camping Ekeberg (nie wiem czy jest tam drugi, ale ten na pewno jest warty polecenia ze względu na położenie) i znaleźliśmy się na szczycie wzgórza. Kolejne kilometry głownie w dół. Zrobiliśmy zakupy na 2 dni w markecie: jutro niedziela. Obiad znów na przystanku: pierożki z mięsem, miła odmiana. Pózniejsza droga, rewelacja, aż trudno było jechać poniżej 30km/h. Dotarliśmy do ekspresówki nr. E18, nią do Askim, potem nr.124, tylko czemu na mapie jest ona oznaczona jako nr. 105??? Ciągle w dół, jechało się lekko, łatwo i przyjemnie. Widzimy fajne jeziorko, niestety nie ma nad nim miejsca na nocleg. Zaczyna robić się późno, mijamy Rakkestad i zatrzymujemy się w lesie z olbrzymimi Świerkami. Spokojna, fajna miejscówka tylko wody brak. Na obrzeżach lasu śmietnik zupełnie jak w Polsce. Po południu pogoda była super, prawie zero chmur, pozytywnie nas to nastawiło. Okolice zrobiły się trochę arabskie, wszędzie pełno przedstawicieli Islamu, w Oslo z kolei protestowali Irakijczycy.




[24.08.2003] Dzien 23. Szwecja, ach to Ty.

DST: ~110,00 km

Sytuacja zupełnie jak wczoraj: wstaliśmy 7:40, a o 8 zaczęło padać, na szczęście lekko i krótko. Ruszyliśmy w ostatnie kilometry po Norwegi. Wkrótce po starcie dotarliśmy do Halden, droga szła trochę w górę, no nie da się cały czas w dół. Mieliśmy tam obejrzeć twierdzę, tyle że akurat trafiliśmy na piknik z konikami, sporo ludzi, zamieszanie. Czując obce spojrzenia na sobie, odpuściliśmy. Jako, że droga zrobiła się męcząca, o 13 urządziliśmy obiad: wsunęliśmy kaszkę Bobovita. W czasie postoju, nagle, nie wiadomo czemu behemowi zeszło powietrze z koła, dla pewności wymienił dętkę. Obiad niby kaloryczny, ale w żołądku pustka i brak siły. Minęliśmy granicę Szwedzką przed 15:30 i po kilku kilometrach trafiliśmy na fajny parking z ławeczkami: zapobiegawczo trzasnęliśmy zupki. Po kolejnych kilku kilometrach wpad do Ed: większe zakupy, nabieramy wody na stacji. Od razu lepiej, to jest cywilizacja. Wiemy czego brakowało w Norwegii. Za Ed odjechaliśmy tylko kilka kilometrów, wbiliśmy się nad jezioro, rozłożyliśmy namiot i obżarliśmy na kolację. Pogoda dziś ładna, słoneczko świeciło i było ciepło.




[25.08.2003] Dzien 24. Przyspieszamy.

DST: 137,00 km; AVS: 22,6 km/h; VMAX: 62,0 km/h

Miał być dniem atrakcji turystycznych. Po kilku pierwszych kilometrach trafiliśmy na drogę malowniczo wijącą się przez las, szła raz w górę raz w dół, z ładnie wyprofilowanymi zakrętami. Dotarliśmy do Haverud, gdzie celem było obejrzeć akwedukt. Ładny ale trochę przereklamowany. Do Mellerud super jazda, było chyba lekko z górki i wiało w plecy. W Mellerud uzupełniliśmy zapasy i zjedliśmy obiad. Dalsza droga zrobiła się mało przyjemna, wąsko, co chwila zasuwały ciężarówki. Krążąc trochę dotarliśmy do Trollhattan, okazało się że jechaliśmy autostradą. Ups. W mieście obejrzeliśmy elektrownię wodną (ponoć czasem spuszczają 300 000 litrów h2o na minutę ;) i stare śluzy na kanale, będące olbrzymim kompleksem mysli hydrotechnicznej. Szybko opuściliśmy miasto, robiło się późno. Oczywiście na wyjezdzie znowu wpadliśmy na autostradę: tym razem jakiś dziadek pokazał nam gdzie jest ścieżka, normalnie w ogóle nie było jej widać. Po kilku kilometrach skręciliśmy w drogę nr. 42. Daleko już nie ujechaliśmy. Miejscówka do spania kiepska, kamienie. Chyba jazda 42 będzie tak samo przesrana jak cały dzisiejszy dzień i to z tych samych powodów. Wyścig z czasem trwa. Chcemy zdążyć do Kopenhagi na piątkowy prom, lepiej żeby się udało..




[26.08.2003] Dzien 25. To co, skracamy?

DST: 144,48 km; AVS: 21,7 km/h; VMAX: 64,0 km/h

Ponownie chcieliśmy wstać rano i znowu się nie udało, niemożliwe. ;) Gdy już się zwlekliśmy, wykonaliśmy szybki start i od 9:30 pedałowaliśmy. Do picia mieliśmy tylko kisielek, który behem znów kupił przypadkiem.. no bo kto by się spodziewał, że kisiel będzie w kartoniku. Ruch na szczęście nie był aż tak duży. Zrobiliśmy 50 km nudnej trasy i zatrzymaliśmy się na zakupy. Kręciło się nieźle, szczególnie w dół. Potem jeszcze 10 km i obiad na parkingu: stracone 2h. Po przerwie już nie tak łatwo, z trudem osiągneliśmy Boras. Przebijanie przez miasto szło w miare gładko, w informacji dawali dobrą mapę. Problem pojawił się razem ze znakiem zakaz ruchu rowerów. Z trudem znaleźliśmy ścieżkę, kombinowaliśmy: trochę drogi gruntowej, trochę głównymi. Sfrajerzyliśmy się na jakieś 10 km gdyż drogi oznaczonej na mapie po prostu nie było. Ostatnie 20 km na dziś, to wąska asfaltowa droga, która miała niesamowitą cechę: falowała, zarzynając nas kolejnymi wzniesieniami. Byliśmy zmęczeni, nogi odmawiały posłuszeństwa. W ogóle rowerzyści są tu prześladowani, ścieżki zawsze idą jakimiś zadupiastymi krętymi drogami, a może my chcemy pojeździć płaskim, szerokim, wyasfaltowanym pasem? ;) Śpimy w choinach przy drodze, przynajmniej jest równo. Gorsze jest to, że coś grzmi, oby nie było burzy, bo na pewno nie dojedziemy na czas.




[27.08.2003] Dzien 26. Żagle w góre.

DST: 132,5 km; AVS: 23,7 km/h; VMAX: 50,2 km/h

Burzy nie było, to co grzmiało to chyba samoloty, no ale popadać sobie popadało, do tego zerwał się wiatr. Tym razem udało nam się wstać rano, już o 7 robiliśmy herbatę i śniadanie. Po nim, behem zaczął sprawdzać tylne koło, gdyz coś mu wczoraj zaczęło bić. Usterka okazała się dość przykra: pękł oplot w oponie, jej kształt już nie był idealnie okrągły. Serwis trochę trwał, zapasowej opony nie mieliśmy, więc uszkodzoną okleiliśmy z dwóch stron łatkami. Ruszyliśmy o 9:30 decydując, że nie będziemy przebijać się słabymi szutrowymi szlakami. Jedziemy główną do Falkenborga a potem na Halmstad. Na trasie kręciło się nieźle, wiatr wiał ostro, na szczęście w plecy albo z boku (śmiesznie, bo czasem rower jechał ostro pochylony, a ptaki latały na wstecznym. ;) Bez problemów dojechaliśmy do Falkenborga i zrobiliśmy małe zakupy. Chcieliśmy kupić browar ale wybór niewielki, same sikacze. Skręciliśmy w boczną drogę do Halmstad czyli na południe, teraz wiało nam bezpośrednio w plecy, totalny luz, jazda bez wysiłku. Po kilku kilometrach przerwa obiadowa, skończyliśmy ją o 16: trochę późno lecz na licznikach było już ponad 80 km. Kolejne 30 km w godzinkę i o 17 byliśmy w Halmstad. W sumie miasto mało ciekawe: jednostka wojskowa, dwa ochydne żaglowce mające chyba robić za atrakcję turystyczną i tyle. Skorzystaliśmy z WC bo parcie rosło od rana, pstryknęliśmy sobie fotki nad Morzem Północnym i spad, czas goni. Jeszcze ze 20 km drogą nr. 117 i wbijamy się w krzaki przy pomniku upamiętniającym bitwę z XV w. Ogólnie ostatnie kilka dni nie należy do przyjemnych. Jedziemy tylko na dystans, a zachodnia Szwecja jest po prostu nudna. Do Helsingborga zostało nam ~70 km jednak trzeba objeżdżać autostradę, marny interes. Jutro śpimy już w Dani i dobrze, bo obaj mamy dość i chcieli byśmy być już w domu. Behem właśnie uskutecznia kolejne patenty na swojej oponie, w oplocie jest dziura i całość się rozłazi, pokleił ją już na wszystkie możliwe sposoby, oby wytrzymała. Zużył do tego prawie cały nasz zapas kleju do łatek...




[28.08.2003] Dzien 27. Miłe odprezenie.

DST: 108,98 km; AVS: 20,33 km/h; VMAX: 47,2 km/h

No to mieliśmy hardcorową noc. Jak tylko weszliśmy do namiotu coś zaczęło wokół niego łazić. W nocy budziliśmy się dwa razy. Najpierw odgłos biegnącej zażynanej dzikiej świni: strach było wyjść z namiotu, tylko na siebie głupio sie patrzyliśmy. Drugi raz obudziła nas burza, na szczęście poszła bokiem. Wstaliśmy wcześnie i szybko opuściliśmy to dziwne miejsce. Najpierw denny objazd E6 (10 km, a objazd 30 km), potem podjazd- obsysacz. Pojechaliśmy dalej nudną drogą do Helsingborga po drodze wciągając po zupce. Przejazd przez miasto utrudnił nam mały wypadek: tym razem opona przetarła się u mnie niestety razem z dętką. Szybki serwis na chodniku i jedziemy szukać promu. Z pewnymi kłopotami znaleźliśmy go, koszt 22 NOK od łebka. Bez wachania wbiliśmy się, popatrzyliśmy na Helsingborg i Helsingor i za ostatnie drobne korony kupiliśmy w sklepie Mamby. Po stronie duńskiej chwilę namierzaliśmy drogę, po czym ruszyliśmy wzdłuż morza w kierunku Kopenhagi, do której było ~40km. Zrobiliśmy sobie obiad nad brzegiem morza i nie spiesząc się zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Rozbiliśmy się w jakimś kawałku lasu, który służy chyba do wyprowadzania psów. Problemem jest, ze zostaliśmy bez wody i z brudną menażką. Wybawieniem okazał się... browar. :) Opiliśmy imieniny behema 3,5% szwedzkim sikaczem po czym poszliśmy spać. A.I zaczęło padać.




[29-30.08.2003] Dzien 28. W sumie to i 29. Na luzie do Kopenhagi.

Po browarku spało się dobrze, ale ile można. Z resztą przed 7 nasz namiot upatrzył sobie za cel obszczekania jakiś kundel, nie dziwne, spaliśmy 25 m od często uczęszczanej ścieżki. Jajecznice na śniadanie zjedliśmy dopiero po kilku kilometrach jazdy nad morzem. Do Kopenhagi wzdłuż drogi stale szła ścieżka rowerowa, było przyjemnie i kibelek się gdzieś nawet znalazł.. wszystko co trzeba by jechać rowerem. Najpierw chcieliśmy załatwić bilety, więc zaczęliśmy szukać biura Polferries. Nie było łatwe, bo stare oznaczenia wcale nie prowadza do tej zapyziałej klitki gdzie sprzedają bilety do Polski. Potem chcieliśmy zwiedzić miasto na rowerach: obejrzeliśmy stare koszary, zmianę warty i niestety zaczęło kropić. Udaliśmy się do Christiani, która mocno zapadła nam w pamięci. ;) Pokręciliśmy się jeszcze trochę, po czym wpadliśmy do bazy promowej. W poczekalni wyciągnęliśmy kuchenkę i robiąc smak innym przygotowaliśmy sobie herbatę, potem obiad, gorącą czekoladę i na koniec kisiel. Na promie uderzyliśmy najpierw pod prysznic, potem zjedliśmy kolację a wieczór umililiśmy sobie piwem i orzeszkami z bezcłówki. Najśmieszniejsze że piliśmy dokładnie pod kartką zabraniającą spożycia, jakoś jej nie dostrzegliśmy. :) Na promie pełno Duńczyków: młodzieży i wikingów koło ~40, gorszych w zachowaniu od bydła: spili się jak świnie i darli japy całą noc.. a na Bałtyku w ramach atrakcji zaczynał się sztorm. Położyliśmy się na podłodze przy fotelach lotniczych próbując spać. Nieźle wytrzęsło, sporo ludu rzygało tylko nie wiemy czy od choroby morskiej czy od wódy. Rano w Świnoujściu zjedliśmy lekkie śniadanie, kupiliśmy bilety na pociąg i jako, że mieliśmy dużo czasu pojechaliśmy się rozejrzeć. Szlak do latarni morskiej, kawałek wybrzeża i zawróciliśmy na stację. O 13:40 wsiedliśmy w osobowy do Szczecina, potem szybka przesiadka w ekspres do Warszawy a piszę to siedząc w pociągu. Zastanawiamy się kiedy ten miesiąc nam strzelił. Tyle miejsc, tyle kilometrów, tyle wspomnień. Kawał historii. Snujemy plany na przyszłość, następny w kolejce będzie chyba Elbrus, niekoniecznie rowerem. :)





I to by było na tyle. :) Jeszcze tylko kilka obrazujących wykresów...











Cel | Uczestnicy | Dziennik | Galeria | Partnerzy | Sznurki | Ksiega Gosci | Kontakt